Aleister Crowley

Aleister Crowley i wyprawa na K2

5 lutego 2025

Wyprawa na do tej pory niezdobyty, liczący nieco ponad 8609 m n.p.m. drugi najwyższy szczyt świata, Czogo Ri (K2), została zorganizowana z inicjatywy doświadczonego himalaisty, Oscara Eckensteina. Crowley z początku wahał się z przyjęciem zaproszenia do wyprawy na szczyt zwany – ze względu na ekstremalne trudności wspinaczkowe – „Górą Zabójcą”. Do udziału nakłonił go Allan Bennet, który zasugerował, że Eckenstein będzie potrzebował pomocy swego doświadczonego przyjaciela.

Eckenstein i Crowley podzielili się zadaniami – kompletowaniem drużyny oraz organizacją logistyki tego skomplikowanego przedsięwzięcia.

 

Sprzęt

Na początku XX wieku himalaiści dysponowali stosunkowo prymitywnymi narzędziami w porównaniu do dzisiejszych standardów. Nie było lekkiego sprzętu czy precyzyjnej nawigacji. Wspinaczka była znacznie bardziej ryzykowna, a sukces zależał głównie od wytrzymałości, doświadczenia i umiejętności przetrwania w ekstremalnych warunkach.

Nie było materiałów syntetycznych, dlatego ubierano warstwowo grube wełniane swetry i płaszcze. Wełna była ciepła, ale ciężka i długo schła. Podobnie rzecz miała się z bawełnianymi koszulami i spodniami – wchłaniały wilgoć, co zwiększało ryzyko wychłodzenia. Skórzane buty z gwoździowaną podeszwą były ciężkie i słabo izolowane, a to stanowiło poważny problem w śnieżnych i lodowych warunkach, zwiększając ryzyko odmrożeń.

W okresie wyprawy na K2 stosowano czterozębne raki, które charakteryzowały się słabą przyczepnością na stromym lodzie – brakowało im przednich zębów, które mogłyby wbić się w powierzchnię. Wymagały zatem ostrożnej techniki chodzenia, ponieważ łatwo było stracić równowagę. Bardziej zaawansowane modele z dziesięcioma zębami zaczęły pojawiać się później dzięki Eckensteinowi, który wprowadził je około 1908 roku.

Stosowano prymitywne haki skalne, a niezbędne do asekuracji liny konopne były grube, ciężkie i podatne na przemoczenie. Przemakały również ciężkie do przenoszenia płócienne namioty. Śpiwory były wełniane lub wypełniane pierzem. Wprawdzie zapewniały izolację, ale i one były ciężkie i nie chroniły dobrze przed wilgocią.

Drużyna

Ostatecznie w skład ekspedycji weszli:

Oscar Eckenstein – Anglia, lat 43, dowodzący wyprawą, wspinacz, innowator w technice wspinaczkowej i sprzęcie górskim, wczesny zwolennik boulderingu (wspinaczki bez asekuracji liną), członek ekspedycji do Baltoro Muztagh w paśmie Karakorum, pierwszy zdobywca Stecknadelhorn (4,241 m),

Aleister Crowley – Anglia, poeta, 26 lat, zastępca dowodzącego wyprawą, członek Klubu Alpinistycznego, znany z przełamywania technicznych i psychologicznych granic wspinaczki. Jeden z pierwszych wspinaczy, którzy eksperymentowali ze stylem, odwagą i samotnymi wejściami w miejscach uważanych za niemożliwe lub zbyt ryzykowne. Podobnie jak Eckenstein, sprzeciwiał się klasycznej brytyjskiej metodzie „full body climbing” (wciągania się całym ciałem, używania kolan i łokci) i bazował na sile palców oraz lepszym rozkładzie ciężaru. Był jednym z pierwszych brytyjskich wspinaczy, którzy rozwijali swobodniejsze ruchy w pionowej wspinaczce, zamiast polegać na siłowym podejściu.

Heinrich Pfannl – Austria, 32 lata, sędzia, duże doświadczenie w Alpach, zdobył kilka szczytów jako pierwszy alpinista (np. zachodni szczyt Eiskarlspitze), wyznaczał nowe szlaki i drogi do wspinaczki, jego eseje i wykłady miały wpływ na alpinizm aż do drugiej wojny światowej.

Victor Wessely – Austria, prawnik, 31 lat, doświadczenie we wspinaczce w Alpach.

Jules Jacot Guillarmod – Szwajcaria, 33 lata lekarz, fotograf, doświadczenie we wspinaczce w Alpach.

Guy John Senton Knowles – Anglia, 23 lata, absolwent inżynierii, niewielkie doświadczenia w szwajcarskich Alpach (1898 z Eckensteinem).

W stronę Chogo Ri – podróż przez Kaszmir i Baltistan

Ekspedycja wyruszyła z Delhi, pokonując ponad 640 kilometrów koleją do miasta Rawalpindi, gdzie dotarła 23 marca. Ekipę spotkało pierwsze rozczarowanie – hotel nie miał wolnych miejsc. Szczęśliwie podróżnikom pozwolono rozbić namioty na zewnątrz, gdzie pod gwiazdami Indii rozpoczynała się ich wielka przygoda.

Z Rawalpindi drużyna – bez Oskara Eckensteina – ruszyła w kolejną podróż, tym razem liczącą blisko 250 kilometrów, do Srinagaru, stolicy Kaszmiru. Eckenstein nie otrzymał zgody na wjazd do regionu – decyzją samego wicekróla Indii został objęty zakazem wstępu. Krążyły pogłoski, że Brytyjczycy podejrzewali go o działalność szpiegowską na rzecz Niemców. Nie było to całkiem bezpodstawne – K2 znajdowało się w pobliżu strategicznego Płaskowyżu Tybetańskiego, który budził zainteresowanie zarówno Imperium Brytyjskiego, jak i Rosjan. Przełęcze wokół góry służyły jako szlaki transportowe dla rosyjskich agentów w Tybecie, a wywiady różnych krajów prześcigały się w zbieraniu informacji na temat tych terenów oraz sprawdzaniu dokładności map wykonanych w 1861 roku przez Godwina-Austena.

Jednakże Eckenstein nie zamierzał zrezygnować z udziału w wyprawie. Po rozmowach z wicekrólem i interwencji George’a Hamiltona z londyńskiego India Office – instytucji odpowiadającej za administrację i zarządzanie brytyjskimi posiadłościami w Indiach – zakaz został cofnięty.

Srinagar

Początek

Crowley dotarł do Srinagaru 14 kwietnia. Miasto było wówczas ważnym centrum handlowym i administracyjnym Kaszmiru, znanym z produkcji jedwabiu, rzemiosła oraz jako letnia stolica Maharadży. Srinagar przyciągał podróżników i urzędników brytyjskich, którzy latem uciekali tu od nizinnych upałów. I chociaż Srinagar tętnił życiem, Crowley, zamiast poddawać się jego atmosferze, spędzał czas na polowaniach na grubą zwierzynę. Każdy dzień oczekiwania na Eckensteina wydawał się wiecznością, a on coraz bardziej niepokoił się szybko topniejącym śniegiem. Wiedział, że czas działa na ich niekorzyść – im później wyruszą, tym trudniejsze warunki zastaną na szlaku.

Eckenstein dotarł do Srinagaru 22 kwietnia. Sześć dni później ekspedycja ruszyła w dalszą drogę. Ich karawana składała się ze 150 tragarzy, 50 kucyków jucznych oraz kilku Pasztunów, których zadaniem było gotowanie i doglądanie zwierząt.

Podróżowali w ekkach – lekkich, dwukołowych wozach zaprzężonych w konie. Początkowo wszystko przebiegało sprawnie, lecz czwartego dnia pojawiły się pierwsze oznaki buntu wśród woźniców. Zaczęli celowo najeżdżać na siebie, spowalniać marsz i udawać usterki. Crowley wiedział, że im szybciej zareaguje, tym uzyska większą kontrolę nad rozwojem wydarzeń – chwycił jednego z buntowników za brodę, co w tamtej kulturze jest wielką zniewagą. Ku jego zaskoczeniu, nie spotkał się jednak z odwetem – pozostali woźnice uznali jego reakcję za uzasadnioną, co natychmiast zapewniło mu szacunek.

Gdy ekspedycja przemierzała malownicze równiny Kaszmiru, Crowley zaczął dostrzegać kolejne problemy. Eckenstein, zwolennik żołnierskiej prostoty, był przekonany, że standardowe wojskowe racje żywnościowe w puszkach wystarczą na całą wyprawę. Crowley miał jednak inne zdanie – obawiał się, że brak cukru osłabi morale grupy i doprowadzi do głodu energetycznego, tym bardziej, że Pasztunowie, którzy mieli dbać o zapasy, skradli dodatkowe porcje cukru i sprzedali je mieszkańcom mijanych wiosek.

Tragarze

Droga do Chogo Ri – lodowe piekło

Marsz w kierunku K2 można było podzielić na trzy główne etapy:

  1. Sześć dni wędrówki do przełęczy Zoji La, która oddzielała Kaszmir od Baltistanu.
  2. Dwadzieścia jeden dni marszu do podnóża lodowca Baltoro, gdzie surowe warunki stawały się codziennością.
  3. Ostatni odcinek przez lodowiec – pełen szczelin i nieprzewidywalnych przeszkód.

Crowley z każdym dniem stawał się coraz bardziej zirytowany. Szwajcarzy i Austriacy okazali się nieprzygotowani na wyzwania himalajskiej dziczy. Dr Jules Jacot-Guillarmod, lekarz i fotograf, opisał później w swojej książce jedno z porannych zdarzeń: „Byłem pewny, że lód jest solidny. Zapuściłem się trochę za daleko i nagle wpadłem do wody. Było nieprzyjemnie wcześnie rano…”

W oczach Crowleya Guillarmod i jego towarzysze byli naiwni i niepraktyczni – ale Szwajcar przynajmniej swoją serdecznością zyskał sympatię tragarzy. Natomiast Austriacy, którzy mieli zbadać warunki na przełęczy, wykazali się zdumiewającą niekompetencją – wskazywali brak śniegu tam, gdzie go było pod dostatkiem, i odwrotnie.

Droga pod Zoji La

Pustkowie i iluzja bliskości celu

Po drugiej stronie przełęczy Zoji La krajobraz zmienił się radykalnie. Tam, gdzie jeszcze niedawno kwitły kwiaty i rosły drzewa, rozciągało się teraz pustkowie – morze surowych skał i szarości, ciągnące się aż do miasta Skardu.

Marsz przez ten jałowy teren wystawił cierpliwość członków wyprawy na ciężką próbę. Blask słońca odbijający się od kamieni oślepiał, a przenikliwe wiatry nie pozwalały na chwilę wytchnienia. Odległości zdawały się zwodnicze – ścieżka, która z daleka wyglądała na prostą, w rzeczywistości wiła się pośród skał, zmuszając do długich objazdów.

Jako zastępca dowodzącego wyprawą, Crowley miał sporo zmartwień na głowie  – nie chodziło tylko o warunki, ale i o sprzęt. Indyjskie kuce górskie, na których polegali, okazały się znacznie słabsze od tych, których on i Eckenstein używali rok wcześniej w Meksyku.

Po dwóch tygodniach, 14 maja, ekspedycja dotarła do Skardu. Wszyscy byli zmęczeni, ale przed nimi leżała najtrudniejsza część wyprawy – surowe lodowce Baltoro i nieokiełznane wiatry Karakorum. Chogo Ri czekało.

Salama Tantra Shikari. Tragarz Crowleya

Przeprawa przez Indus i ostatnia osada przed lodowcem

Po krótkim odpoczynku w Skardu, ekspedycja wyruszyła dalej – przed nimi było jeszcze 80 kilometrów trudnej wędrówki do lodowca Baltoro. 19 maja członkowie wyprawy przeprawili się promem przez rwący Indus, którego wody niosły lodowaty oddech gór. Rzeka, kapryśna i nieokiełznana, szarpała się z linami promu, jakby próbując zatrzymać śmiałków podążających w stronę wiecznego lodu.

Po drugiej stronie rozciągały się niziny prowadzące do Shigar – maleńkiej osady u bram Karakorum – jednego z najwyższych i najbardziej surowych łańcuchów górskich na świecie.

Tutaj, gdzie zaczynała się surowa ziemia, nawet tubylcy często żyli pod gołym niebem, rozbijając namioty pod osłoną drzew. Nie było tu już prostych bungalowów pocztowych, służących urzędnikom kolonialnym jako miejsce odpoczynku i schronienia – tylko pustka i trudna droga przed śmiałkami.

Crowley cieszący się odpoczynkiem w gorącym źródle

Ścieżki wytyczone przez żywioły

Podróż nie była łatwa. Wyzwanie stanowiły rzeki i rwące strumienie – czasem trzeba było układać kamienie na dnie, by utworzyć prowizoryczną ścieżkę, innym razem jedyną możliwością przeprawy były niepewne mosty linowe, utkane z gałęzi i starych sznurów. Świat wokół nich był surowy, ale piękny, a Crowley poczuł, że coś w nim się zmienia – jakby z każdą kolejną godziną marszu opadał ciężar jego dotychczasowego, młodzieńczego cynizmu.

W końcu dotarli do gorących źródeł, których krystaliczne osady lśniły w słońcu jak zastygłe fale złota. Woda spływała po zboczu wzgórza, tworząc we wgłębieniach naturalne baseny. W całkowitej głuszy świat jakby zamarł –  Crowley pisał, że miejsce zdawało się poruszać najwyższe aspekty jego duszy.

Nie wahali się – Crowley, Guillarmod i Knowles zanurzyli się w siarkowej wodzie. Przez godzinę oddawali się jej pieszczocie, pozwalając, by trzydziestoośmiostopniowe ciepło przeniknęło zmęczone ciała. Słońce pieściło ich skórę, a górskie powietrze – rześkie i czyste jak kryształ – niosło oszałamiającą świeżość. W tej jednej chwili nie było nic poza ciepłem, światłem i wodą, która koiła napięcie ostatnich dni.

Równina Skardu

Askole – ostatni ślad cywilizacji

Po odpoczynku przy źródłach ekspedycja ruszyła dalej – przed nimi było jeszcze pięć godzin marszu do ostatniej zamieszkanej osady o nazwie Askole. Dotarli tam wieczorem i rozbili obóz pod topolami, które rzucały długie cienie w świetle zachodzącego słońca. Tu spędzili dziesięć dni, organizując zapasy i przygotowując się do najtrudniejszego etapu podróży.

Crowley zajął się dokładnym rozplanowaniem zapasów – wiedział, że po opuszczeniu Askole nie będzie można ich uzupełnić przez resztę wyprawy.

Matematyka była prosta, ale nieubłagana – uczestnicy wyprawy mogli liczyć na spożycie około ośmiuset gramów jedzenia dziennie, a przed nimi pozostało trzydzieści marszów. To oznaczało dźwiganie blisko dwudziestu pięciu kilogramów żywności na osobę, nie licząc sprzętu. Niesienie tak ciężkiego prowiantu w trudnych górskich warunkach było niemożliwe. Konieczni byli tragarze, ale i oni mieli swoje limity. Przeszukano również dolinę w poszukiwaniu każdego dostępnego źródła pożywienia, lecz mimo wysiłków nie wszystko dało się zdobyć.

Niepewny most linowy

Crowley i jego biblioteka – walka o duchowe przetrwanie

Eckenstein, skupiony na logistyce, zaniepokoił się wagą bagażu. Jego zdaniem każdy członek ekspedycji powinien nosić tylko to, co absolutnie konieczne. Crowley nie zgadzał się z takim podejściem – kiedy Eckenstein poprosił, by pozbył się swojej podróżnej biblioteki, odpowiedź była natychmiastowa: „Jeśli nie zabiorę Miltona i innych moich mądrych przyjaciół, odchodzę.”

Dla Crowleya książki były równie istotne, co jedzenie – wierzył, że w ekstremalnych warunkach intelektualne pożywienie może uratować człowieka przed szaleństwem. Guillarmod miał swoje notatki, które zamierzał wykorzystać do pisania książki, ale inni, jak zauważył Crowley, cierpieliby z powodu braku czegokolwiek, co zajęłoby ich umysły i pomogło zachować wewnętrzną równowagę.

To była ostatnia noc w Askole. Po raz ostatni mogli cieszyć się cieniem drzew i ciepłem ogniska, zanim ruszyli w świat lodu, skał i śniegu. Następny dzień miał prowadzić w nieznane.

Korophon, rzeka Punmah i płaskowyż Paiyu

5 czerwca Crowley wyruszył do Korophon, obozowiska wykorzystywanego przez wyprawy wspinaczkowe zmierzające w głąb Karakorum. Po czterdziestu ośmiu godzinach marszu wśród ostrych kamieni, stanął na lodowcu Biafo. Tam, między lodowymi szczelinami i gruzami, ledwie udało mu się uniknąć tragicznego końca, gdy spadły ogromne, większe od człowieka głazy.

Temperatury były ekstremalne: 40 stopni w ciągu dnia i minus 30 w nocy. W ciągu kilku minut twardy śnieg przekształcał się w głębokie błoto, a wraz z szybko topniejącym i osuwającym się śniegiem, toczyły się również głazy.

Po drodze do Bardumal, rzeka Punmah wznosiła się ledwie do łydek, lecz rwący nurt był tak potężny, że niemal pochłonął Knowlesa. Na szczęście, jeden z kolegów na brzegu rzucił mu linę, co uratowała mu życie.

Następnego dnia droga wiodła przez wąskie doliny pomiędzy stromymi zboczami górskich łańcuchów. W końcu dotarli do Paiyu, surowego płaskowyżu, którego monotonię przerywała wieża Muztagh – lodowy olbrzym, zdający się strzec dostępu do prawdziwego celu wyprawy.

Paiyu, niczym zapomniana wyspa w morzu gór, była niewielkim, odsłoniętym płaskowyżem, otoczonym jedynie sterczącymi w górę skałami i skromnymi drzewami. Za pomocą kamieni podróżnicy postawili niewielką palisadę, w której skryli zapasy.

To właśnie tutaj doszło do nieoczekiwanego starcia z Pasztunami – stróżami wędrownej menażerii, której częścią było piętnaście owiec, trzydzieści kóz i drób. Choć oficjalnie twierdzili, że ptactwo zginęło po drodze, było jasne, że ukradli je, podobnie jak zapasy cukru.

Guillarmod opisał moment rozstania się z Pasztunami. Jest on o tyle ciekawy, że pokazuje, jak Crowley poważnie przygotowywał się do tej wyprawy – opanował język hindustani:

To właśnie w Paiyu, gdzie zachowanie Pasztunów wywołało kolejne skargi, pozbyliśmy się tych niewiernych sług. Zbierając cały personel, w tym przedstawicieli władz, Crowley wygłosił przed wszystkimi krótką mowę w hindustani do szefa [Abdullaha Khana] i jego dwóch akolitów, zarzucając im niegodne zachowanie i zły przykład, jaki dali reszcie personelu. Następnie, po odliczeniu wartości skradzionego cukru, zapłaciliśmy im to, co byliśmy im winni i nakazaliśmy natychmiastowe opuszczenie tego obszaru.

W drodze

Wielki lodowiec Baltoro

9 czerwca Crowley wyruszył z Paiyu, a Eckenstein został w obozie i zajął się budową magazynu na zapasy mąki. Przejście do czoła lodowca było niczym wędrówka na granicy światów – moreny Baltoro były dziesięciokrotnie większe niż te, które Anglik widywał w Alpach, a niosący osady i skały topniejących lodowców dziki brunatno-żółty nurt rzeki Braldu, przejmował grozą.

Lodowiec Baltoro, zasilany przez dwadzieścia dopływowych lodowców, był gigantyczny – rozciągał się na blisko pięćdziesiąt kilometrów długości i ponad trzy kilometry szerokości. Krajobraz przytłaczał swoją monumentalną wielkością.

Podziw Crowleya budzili tragarze, którzy, nie skarżąc się na trudy wędrówki, wykazywali się niebywałą pomysłowością. W sercu lodowca, kiedy głód dawał o sobie znać, podgrzewali kamień nad ogniskiem, a następnie smarowali go pastą z mąki i wody, i owijali swoimi szalami. Gdy docierali do obozu, danie było gotowe i wciąż ciepłe.

Surowość górskiego pustkowia

Powietrze było tak suche, że uniemożliwiało mycie. Skóra, pozbawiona tłuszczu, dosłownie kruszała, a woda zamiast przynosić ulgę, złuszczała ją, pozostawiając bolesne rany. Z każdym kilometrem roślinność stawała się coraz rzadsza, aż w końcu krajobraz przybrał niemal księżycowy charakter. Drużyna zatrzymała się w Lhungka, a po dwóch dniach dotarła do Rdokass, gdzie rozbito obóz 3.

Nazwy te nie figurują we współczesnych źródłach i mogły być lokalnymi określeniami dolin, przełęczy lub obozowisk, używanymi przez Baltów, Pasztunów i Ladakhijczyków. Sami członkowie ekspedycji również nadawali własne nazwy niezidentyfikowanym dotąd szczytom i formacjom.

Z kolejnego obozu można było wreszcie dostrzec sylwetki Maszerbrum i Gaszerbrum I, wznoszących się na ponad 7800 i 800 m n.p.m. Crowley uznał je za najbardziej spektakularne w całym paśmie. Choć tragarze zdawali się nie narzekać na zimno, Crowley zbudował mur, który miał osłonić ich przed przeszywającymi wiatrami. Najwyższa temperatura, jaka się tu utrzymywała, wynosiła -5°C, a warunki pozostawały bezlitosne aż do 19 czerwca. Potem miało być jeszcze gorzej.

Otoczeni urwiskami przypominającymi zamarznięte fale, ruszyli dalej w stronę Ghore. Crowley, chcąc ułatwić marsz tym, którzy zostali w tyle, wznosił po drodze „kamiennych ludzi” – stosy ułożonych głazów, które miały wskazywać drogę. W The Confessions pisał:

Z Ghore do Biange czekał nas kolejny długi, lecz mniej monotonny marsz. Widoki stawały się coraz wspanialsze, a samotność przynosiła dobroczynne rezultaty. Całkowicie nieproporcjonalna małość człowieka oczyszcza go z jego zadufanej wiary w to, że jest ostateczną przyczyną natury. Efektem nie jest upokorzenie, ale pokora, a to uczucie jest tylko progiem do skupienia się na sobie. Dochodzi do przywrócenia równowagi poprzez utożsamienie się ze wszechświatem, którego fizyczna podstawa  staje się niezauważalną i nieistotną cząstką.

Widok na Chogo Ri z obozu 8

W cieniu Wielkiej Góry

Krótki marsz doprowadził drużynę do jeziora Doksa, które na wysokości 4730 m n.p.m. wieńczyło lodowiec. Dopiero w tym miejscu uświadomili sobie, że po przebyciu niemal pięćdziesięciu kilometrów wspięli się zaledwie o sto dwadzieścia metrów. Po południu nad obozem przeszła krótka, lecz gwałtowna śnieżyca – zwiastun trudności, które miały dopiero nadejść.

16 czerwca czterogodzinna wędrówka zaprowadziła przodującego w tempie Crowleya na wcześniej niebadane terytorium, gdzie rozbito obóz 8. To właśnie tutaj po raz pierwszy ujrzał Chogo Ri w swej potędze. Cały dzień i noc spędził, obserwując masyw przez lornetkę, szkicując i analizując możliwe drogi podejścia – wszystkie wydawały się równie wymagające.

Zdecydował się na wędrówkę po śnieżnych zboczach wschodnio-południowych. Po trzech i pół godzinach marszu, oceniając warunki, uznał za najlepsze miejsce na rozbicie obozu 9 (5282 m n.p.m.). Był to teren znajdujący się bezpośrednio pod południową ścianą góry.

Obóz 10 po burzy śnieżnej

Na granicy możliwości

18 czerwca, osiągnąwszy wysokość 5709 m n.p.m., Crowley rozbił obóz 10 i odesłał w dół swoich tragarzy. Ci patrzyli na niego z niedowierzaniem – byli przekonani, że wszyscy zginą, bowiem warunki, w których przyszło im się mierzyć z górami, były tak trudne.

Następnego dnia do Anglika dołączyli Pfannl i Wessely, a 20 czerwca na miejscu pojawili się również Guillarmod i Knowles. Pogoda pozostawała nieznośna, lecz prawdziwe uderzenie przyszło 24 czerwca, gdy na obóz spadła gwałtowna zamieć. Wiatr wdzierał się w każdą szczelinę, a jeden z rogów namiotu Crowleya oderwał się od podłoża. Jedyną możliwością było przytrzymywanie go własnym ciałem przez cały poranek – inaczej schronienie zostałoby rozerwane na strzępy. Mimo bogatego doświadczenia alpinistycznego, nigdy wcześniej nie doświadczył tak gwałtownego wiatru.

Obóz Rozpaczy

24 czerwca na miejsce dotarł Eckenstein, przynosząc zapasy. Narzekał, że schronienie nie jest wystarczające, lecz Crowley miał inne priorytety – chciał uniknąć lawin, dlatego obozowisko znajdowało się możliwie najbliżej głównego podejścia.

Na tej wysokości śnieg nie topniał – zamiast tego parował i znikał w promieniach słońca, pozostawiając po sobie tylko lodową pustkę. Wyprawa zbliżała się do kluczowego momentu, a góra czekała, niezmiennie milcząca i nieprzejednana.

28 czerwca Eckenstein rozchorował się na tyle, że zdecydował się zostać w obozie. Zresztą opuszczenie go było niemożliwe z powodu mroźnych wiatrów.

30 czerwca, po kilku dniach ciągłego przebywania w namiocie, Crowley wyszedł na zewnątrz celem naprawy schronienia. Żeby lepiej widzieć, zdjął na kilka minut gogle ochronne. Ten krótki moment wystarczył, aby nabawić się ślepoty śnieżnej – bolesnej dolegliwości, spowodowanej wystawieniem na promieniowanie ultrafioletowe. Światło słoneczne odbite od śniegu zawiera nawet 80% UV, co prowadzi do poparzenia delikatnych struktur oka. Objawy są dotkliwe – Crowley poczuł jakby jego gałki oczne pokrył rozgrzany do czerwoności piasek. Bólowi i pieczeniu oczu towarzyszył światłowstręt i zaburzenia widzenia.

1 lipca Austriacy wyruszyli wyżej i na północno-wschodnim grzbiecie Chogo Ri, na wysokości 6096 m n.p.m., rozbili obóz 11. Po powrocie ogłosili, że szczyt jest możliwy do zdobycia i postanowili wspinać się tą drogą. Crowley, chociaż sam nie mógł ruszyć dalej, skrytykował ten pomysł – ich droga byłaby znacznie dłuższa i wiodła nad niebezpieczną, długą przepaścią, do której mogli zostać porwani w wyniku zejścia lawin. Jednak został przegłosowany przez resztę wspinaczy, którzy zdecydowali o przeniesieniu się do obozu 11.

Między 2 a 6 lipca trwała nieustanna śnieżyca, dlatego przeniesienie do wyższej lokalizacji odbyło się 7 lipca. Porażonemu ślepotą Crowleyowi towarzyszył lekarz, Guillarmod. W drodze ciągnięte przez nich sanie z zaopatrzeniem wpadły w szczelinę. Zdołali je wydostać, ale pojazd okazał się już bezużyteczny. Zapasy musieli zanieść na plecach.

Crowley nazwał nową lokalizację „Obozem Rozpaczy”. Napisał tam poemat „The Earl’s Quest”, który opublikował w 1905 roku w zbiorze Oracles i przystąpił do redakcji eseju filozoficznego Beraszit. Pisał o tym doświadczeniu w drugim tomie The Collected Works:

Większość została zrobiona, kiedy męczące godziny lata (miej nas w opiece!) 1902 roku przetaczały się przez Obóz Nieszczęścia i Obóz Rozpaczy na lodowcu Czogo Ri, w tych rzadkich chwilach, gdy zaabsorbowanie wszami, konserwami, malarią, przemoczeniem, ogólnym bólem, nędzą psychiczną i wieczną śnieżycą ustępowało chwilowemu przebłyskowi jakiejkolwiek wyższej formy inteligencji niż ta, która musiała koncentrować się na realnych sprawach obozowego życia.

Walka z chorobami

9 lipca Crowley poczuł się na tyle dobrze, że wspiął się wyżej, prawdopodobnie celem aklimatyzacji, osiągając wysokość 6550 metrów nad poziomem morza. Dzień później, w towarzystwie Wessely’ego, osiągnął 6644 metrów.

Po tej „wycieczce” Crowley dostał gorączki i dreszczy. Cierpiał również na niestrawność i przez całą noc chciało mu się wymiotować. Oddychanie wymagało olbrzymiego wysiłku mięśni. Nad ranem poprawiła się nieco pogoda, która przyniosła ulgę w oddychaniu. Wtedy dotarło do niego, że ma malarię.

Temperatury ciał himalaistów znacznie obniżyły się, a namioty były przemoczone. Crowley był rozdrażniony – twierdził, że drużyna marnuje czas na adaptację i że nie można dłużej przebywać w tak ekstremalnych warunkach. Chciał jak najszybciej zdobyć górę i równie szybko z niej zejść. Zdawał sobie sprawę, że wyziębiony organizm potrzebował zjadać o wiele więcej pożywienia niż pozwalały na to ograniczone zapasy i – co gorsza – że organizm nie miał już wystarczająco dużo energii, aby jedzenie przetrawić.

12 lipca Pfannl i Wessely rozbili obóz 12 na wysokości 6400 metrów. Dwa dni później Pfannl rozchorował się tak mocno, że Guillarmod musiał go ewakuować i z wielkim trudem znieść do obozu 11. Eckenstein również miał problemy – dostawał ataków astmy.

Nadal padał obfity śnieg, a dodatkowo pojawiły się burze. Crowley siłą woli walczył z malarią i był przekonany, że razem z Knowlesem mogą zdobyć szczyt. Warunkiem sukcesu były dwa w miarę pogodne dni i uwolnienie się od nadzorowania „karawany inwalidów”.

Pfannl przygotowany do transportu saniami

Delirium

19 lipca Pfannl pogrążył się w stanie delirium. Jego umysł błądził po granicy jawy i snu, a wizje, które go nękały, przybrały kształt koszmaru. Poprosił, by przyszedł do niego Crowley – jedynie poeta mógł pojąć grozę jego przeżyć. „Jest nas trzech” – szeptał Austriak – „dwóch jest w porządku, ale trzeci… trzeci jest górą ze sztyletem i chce mnie zabić.” Guillarmod, widząc pogłębiające się omamy, sięgnął po jedyne lekarstwo, jakie miał pod ręką – morfinę.

Dwa dni później Pfannl zaczął mówić o samobójstwie. Sytuacja stawała się dramatyczna. Nie było innego wyjścia – należało jak najszybciej sprowadzić go do doliny. Ekipa wyznaczyła Wessely’ego i Guillarmoda, by na saniach przewieźli chorego do Rdokass. Plan zakładał, że po wykonaniu misji Guillarmod wróci do reszty grupy, aby kontynuować atak na szczyt.

Crowley był zdania, że problemy Austriaka wynikały z jego fizycznego przetrenowania. Organizm nie miał wystarczającej ilości czasu na regenerację po intensywnym wysiłku, co doprowadziło do zmniejszenia wydolności fizycznej, trudności w koncentracji, zaburzeń snu i stanów lękowych.

Widok na Chogo Ri sponad Obozu Rozpaczy

Ratunek z otchłani lodowca

Guillarmod powrócił zaledwie dwa dni później. Był przerażony. Wyjąkał jedynie, że jego tragarz wpadł do szczeliny lodowca. Potrzebował natychmiastowej pomocy. Crowley i Eckenstein rzucili się do działania – w pośpiechu chwycili linę i wybiegli z namiotu tak nagle, że Crowley zapomniał gogli. Wtedy jeszcze nie wiedział, że ten błąd przypłaci dwoma kolejnymi dniami śnieżnej ślepoty.

Na miejscu, doświadczony i silny Eckenstein wyciągnął trapera jedną ręką. Mężczyzna był zdumiewająco spokojny. Powierzył swą duszę Allahowi i czekał na swój koniec. Ocalony wrócił do obozu, lecz jego namiot pozostał w lodowym pustkowiu. Wkrótce potem Crowley odkrył, że Wessely zabrał ze sobą większość zapasów awaryjnych. Sytuacja z każdą godziną stawała się coraz bardziej rozpaczliwa.

27 lipca Eckenstein napisał list do jednego z najwybitniejszych przedstawicieli brytyjskiego alpinizmu zdobywczego, Douglasa Williama Freshfielda. Nieco zaniżone przez autora wysokości ukazują charakterystyczną dla niego niechęć do chwalenia się swoimi osiągnięciami.

Obóz XI na lodowcu Godwin Austen, około 5900 m n.p.m., 27 lipca 1902 r.

Czterdzieści dziewięć dni temu założyliśmy obóz X na wysokości około 5660 metrów. Od tego czasu mieliśmy osiem dni, które można uznać za częściowo pogodne. Nie było żadnych trzech takich dni z rzędu. Pozostały czas to ciągłe śnieżyce. Nigdy nigdzie na świecie nie doświadczyłem tak złej pogody.

Obecna śnieżyca trwa już ponad 96 godzin i jak dotąd nie widać oznak końca. W obozie jest ponad półtora metra świeżego śniegu. Szanse na zdobycie Wysokiej Góry, jakiejkolwiek góry, są w związku z tym prawie zerowe. Spodziewamy się dużych trudności – chyba że nastąpi znacząca poprawa pogody – i będziemy zmuszeni do zejścia.

Tym razem nasze doświadczenie jest bardzo niefortunne. Wykazaliśmy jednak, że można przebywać przez znaczny okres czasu na wysokości 5700–6100 metrów bez żadnych poważnych skutków.

28 lipca rozpętała się burza. Wiatr ryczał wśród lodowych szczytów, a śnieg nieprzerwanie zasypywał cały obszar. Po kilku dniach na moment ustał, tylko po to, by 1 sierpnia uderzyć z jeszcze większą mocą.

Między nawałnicą a cholerą

W tym samym czasie do drużyny dotarła wieść przyniesiona przez jednego z tragarzy – w Dolinie Bralduh wybuchła epidemia cholery i rząd nakazał natychmiastowe zamknięcie regionu. Powrót stał się problemem niemal równie wielkim, co szturm na szczyt.

Po długiej naradzie zapadła decyzja: wyprawa zostaje zakończona. Nawet gdyby pogoda natychmiast poprawiła się, potrzeba by tygodnia, żeby pola śnieżne stały się wystarczająco stabilne do kontynuowania wspinaczki. Zapasy żywności wystarczyłyby jedynie na dwa tygodnie.

3 sierpnia, pośród szalejącej burzy śnieżnej, rozpoczęło się mozolne i bardzo trudne zejście. Nieco niżej śnieg stopniał, odsłaniając zdradliwy, nagi lód. Na jego powierzchni czyhały seraki – masywne, wielometrowe bryły lodu, które w każdej chwili mogły runąć, grzebiąc pod sobą każdego, kto znalazłby się na ich drodze. W tym piekle Crowley zmagał się z biegunką, wymiotami i gorączką, a Guillarmod, ledwo trzymający się na nogach, nabawił się grypy.

11 sierpnia wyprawa dotarła do Rdokass, gdzie czekali Austriacy. Kolejnego dnia, po burzliwej naradzie, Wessely został oficjalnie wydalony za przywłaszczenie zapasów. Pfannl zdecydował się odejść razem z nim.

Schodząc, Crowley wciąż drżał z gorączki. Teraz nieprzerwanie lał deszcz, a on musiał zatrzymywać się co kilkanaście minut, by choć na chwilę złapać oddech. W Paiyu, w strugach ulewy, rozmyślał nad tym, co poszło nie tak. W głębi duszy wiedział, że wyprawa skazana była na porażkę od dnia, w którym postanowiono nie atakować szczytu z obozu dziesiątego. A jednak… spędził na lodowcu sześćdziesiąt osiem dni, o dwa dni dłużej niż pozostali członkowie wyprawy. To był rekord świata.

W Askole Crowley nie dostrzegł żadnych oznak epidemii, lecz nie zamierzał ryzykować. Kazał wszystkim unikać kontaktu z miejscowymi.

Aby dostać się do Shigar, konieczne było przeprawienie się przez rzekę na zaku – bambusowej tratwie obciągniętej kozimi skórami. Na każdym z rogów tratwy stał mężczyzna z długim kijem, odpychając ją od skał, podczas gdy nurt rzucał nią w wirach rzeki. Co dwadzieścia minut trzeba było dobić do brzegu i wyciskać wodę z nasiąkniętych skór.

Crowley na Deosai

Spotkania w drodze

Crowley postanowił wrócić do domu inną trasą – przez równinę Deosai, legendarne miejsce, o którym mówiło się, że jest nieprzejezdne. To ogromna, stołowa równina, rozciągająca się na wysokości 4500 metrów nad poziomem morza, na której cztery rzeki wielokrotnie pochłaniały podróżników. Eckenstein, który miał złe wspomnienia z tego obszaru, gdyż odwiedził go w 1892 roku, ostatecznie zgodził się na trasę zaproponowaną przez Crowleya. Wyjątkowo pomocne okazały się kucyki, które ułatwiały podróż przez ten trudny teren. Po dwóch miesiącach spędzonych w monotonnej, surowej krainie, Crowley cieszył się na każdy nowy, kolorowy detal, który ukazywał się w drodze.

W drodze podróżnicy napotkali staruszka, który wracał do swojej wioski ze Skardu. Przypomniał im o tym, jak życie w tych rejonach bywa ciężki i nieprzewidywalne. Staruszek próbował sprzedać suszone morele, podstawowy produkt tego regionu, lecz nie udało mu się uzyskać żądanej ceny. Pogodził się z myślą o śmierci z nędzy. Crowley pod wpływem impulsu wyciągnął cztery rupie i dał je zrozpaczonemu staruszkowi. Ten, pełen wdzięczności, modlił się do Boga, dziękując za pomoc, której doświadczył. Crowley poczuł się jak uosobienie opatrzności w tym surowym, nieprzyjaznym świecie, gdzie nie każdemu los był tak łaskawy.

30 sierpnia grupa zeszła z płaskowyżu do Doliny Burzil, gdzie mogła schronić się przed nieustannymi ulewami w bungalowach. Crowley był pod wielkim wrażeniem piękna doliny. Otaczające góry, rzeki i malownicze krajobrazy wprowadziły go w duchowy zachwyt.

Kłusując po wąskiej ścieżce, szczęśliwy z powodu otaczającej go żywej przyrody, nagle usłyszał za sobą krzyk „Hat Jao!” – „Zejdź z drogi!” Zanim zdążył się obejrzeć, obok niego galopował angielski major. Żołnierz najwyraźniej wziął go za tubylca. Ucieszony z powodu tej pomyłki, Crowley czuł się przez chwilę, jakby sam stał się częścią tej dzikiej i egzotycznej krainy.

W Gurais, Crowley spotkał Ernesta Radcliffa, komisarza leśnego Kaszmiru, którego miał przyjemność poznać wcześniej. Urzędnik powitał podróżnika z otwartymi ramionami, przygotował kąpiel, a następnie podał ciepłą kolację. Tego samego wieczora na posiłku pojawił się również wspomniany wcześniej major, który, gdy zorientował się, że przed nim stał napotkany po drodze „tubylec”, poczuł się zawstydzony, a cała sytuacja nabrała komicznego charakteru.

Po przekroczeniu przełęczy, przed oczami podróżnika rozciągała się malownicza Dolina Kaszmiru. 6 września Crowley zasiadł w tondze, dwukołowym wozie konnym, który zabrał go do Srinigaru. Wrócił do tego miasta 132 dni po tym, jak opuścił je w celu zdobycia Chogo Ri.

Powrót

Po tygodniu odpoczynku, Crowley otrzymał zaproszenie od Radcliffa na polowanie, lecz obowiązki wezwały komisarza do skrócenia wypoczynku. Podrożnik postanowił zatem wrócić do Anglii, której nie widział przez ponad dwa lata.

21 września udał się do Rawalpindi, a następnie do Delhi i Adżmeru. Wyczerpany dotarł do portu w Bombaju 30 września.

W końcu, 4 października 1902 roku, na pokładzie statku SS Egypt rozpoczął podróż do Europy. Przed wejściem na pokład zgolił swą rudo-czarną brodę, lecz  kiedy zarost pojawił się ponownie, wszystkie włosy były siwe.

 

Bibliografia:

  • Thobias Churton, Aleister Crowley in India, Inner Traditions, Rochester 2019
  • Aleister Crowley, The Collected Works, tom II, S.P.R.T., Boleskine 1906
  • Aleister Crowley, On a Burnese River: Part Four, „Vanity Fair”, nr. 135, 169, 201, 232, 269, 393, Londyn 1909
  • Aleister Crowley, The Spirit of Solitude, Re-Antichristened The Confessions of Aleister Crowley, The Mandrake Press, Londyn 1929
  • Fergus Fleming, Killing Dragons: The Conquest of the Alps, Granta Books, Londyn 2011
  • Jules Guillarmod, Six Mois Dans L’Himalaya le Karakorum et L’Hindu-Kush, Sandoz, Neuchatel 1904
  • Geoff Powter, Strange and Dangerous Dreams, The Mountaineers Books, Seattle 2006
  • Walt Unsworth, Everest: The Mountaineering History, The Mountaineers Books, Seattle 2000

Fotografie pochodzą z książki Six Mois Dans L’Himalaya Guillarmoda oraz z The Confessions Crowleya.

 

Tekst © Krzysztof Azarewicz