Aleister Crowley, Magija

Podróże, magia, przygody w Wyznaniach Aleistera Crowleya

31 sierpnia 2023

Wyznania Aleistera Crowleya

 

Rozdział 63

Postanowiłem skonfrontować Neuburga z rzeczywistością. Był przyzwyczajony do tego, że wszystko zawsze do niego przychodziło. Ktoś kiedyś pozwolił mu założyć, że świat został stworzony dla jego wygody i osłody. Nigdy nie spotkał prawdziwych ludzi. Przyznawał, że istnieje piekarz, ale tak naprawdę nie rozumiał, że chleb robi się z mąki, że mąkę robi ze zboża młynarz (którego do tej pory w swoim wierszu uważał po prostu za ojca córki młynarza) i że zboże uprawiali prawdziwi ludzie. Zaproponowałem mu więc wędrówkę po najdzikszych zakątkach Hiszpanii. Mając przy sobie jedynie pięć funtów, postanowiliśmy wyruszyć z Bajonny i omijając jak najdalej tory kolejowe, dotrzeć pieszo do Madrytu.

Ostatniego dnia lipca wyjechaliśmy z Paryża do Bordeaux. Następnego ranka udaliśmy się do Bajonny i tego samego popołudnia rozpoczęliśmy marsz w kierunku granicy, docierając tej nocy do Ustaritz.

W ciągu trzech dni przeszliśmy przez Pireneje do Pampeluny. Mieszkańcy górskich wiosek zdawali się nie mieć doświadczenia z obcymi przybyszami, którzy wędrowali na piechotę. Oczywiście niedoświadczone oko nie mogło uznać nas za obiekty godne podziwu. Miałem na sobie ubranie do wspinaczki, z wyjątkiem tego, że szkocką tkaninę wełnianą zastąpiłem skórzanymi bryczesami, które zresztą noszę do dziś. Co do Neuburga, nie mogę powiedzieć, jak wyglądał, bo kiedy stwarzał go Bóg, doszło do rozbicia formy, z której go odlewał.

Niemal wszędzie poza większymi miastami ludzie uważali nas za żebraków. Odkrycie, dlaczego moje prośby o jedzenie i schronienie spotykały się z dużą niechęcią, zajęło mi sporo czasu.

Mówiłem dość dobrze po hiszpańsku, kiedy tylko odświeżyłem sobie wspomnienia z Meksyku. Ale naturalnie ludzie nie powiedzieli mi prosto w oczy, o co chodzi. Przyzwyczaiłem się, że wszędzie traktowano mnie jak lorda i ani przez chwilę nie przyszło mi do głowy, że mogą mnie o coś podejrzewać. Kiedy zrozumiałem w czym rzecz, powiedziałem do siebie: „Mam proste wyjście; pokażę im, że mam pieniądze”. Jednak nadal traktowali nas podejrzliwie. Dali nam to, czego chcieliśmy, ale nie wyglądali na zadowolonych. Wtedy doszło do mnie, że widząc pieniądze, uznali nas za bandytów. Daliśmy sobie spokój.

Jednak to nie był koniec nieporozumień. Trzy razy po drodze zostaliśmy wzięci za anarchistów i aresztowani. Żołnierze nie mogli zrozumieć, po co ktoś chciałby iść pieszo do Madrytu. Może tylko po to, żeby zabić króla Alfonsa. Przypuszczam, że za ich myśleniem czaił się prosty powód. Nie dokuczali nam, a nasze paszporty były równie imponujące, co dla nich niezrozumiałe. Oczywiście tak naprawdę nie myśleli, że jesteśmy anarchistami. A nawet jeśli, to niewiele to by ich obchodziło. Tych nieszczęśliwców uwięziono na nieokreślony czas w upiornym zakątku ziemi, gdzie nie było żadnej rozrywki. Aresztowanie nas dało im dobry pretekst, żeby mieć z kim porozmawiać.

Nawiasem mówiąc, bezczynni urzędnicy postępują tak samo na całym świecie, ale w krajach takich jak Anglia i Ameryka muszą udawać, że załatwiają swoje głupie formalności poważnie. I tak to, co pierwotnie było niczym więcej niż désoeuvrement, staje się celowym, irytującym działaniem. Małe umysły mogą cieszyć się nadużywaniem takiej taniej władzy i przepisów, które prawdopodobnie wprowadzono niegdyś do tego, aby radzić sobie z różnymi nagłymi przypadkami. Jednakże dziś łatwo mogą zamienić się w wyrostek robaczkowy i stać się najbardziej uciążliwą i irytującą tyranią.

Granice Hiszpanii w Pirenejach są zachwycająco malownicze, chociaż góry nie wydają się imponujące (Cholerne Himalaje! Zepsuły mi podziwianie innych krajobrazów.) Niektóre górskie wioski są brudniejsze i prymitywniejsze nawet od tych w niemieckiej Szwajcarii. Ludzie też nie są uprzejmi ani malowniczy – warczą i śmierdzą.

Do Pampeluny dotarliśmy po długim, czterdziestodwukilometrowym marszu. Tam też dostaliśmy pierwszy przyzwoity posiłek od opuszczenia Bajonny. Napotykaliśmy straszną biedę. Jak powiada George Borrow, Kościół wysysa życiodajną krew ludzi. Można zrozumieć, o co chodzi w moralizowaniu protestanckich podróżników. Dobrobyt nie idzie w parze z pobożnością. Tylko Włochy kwitną w tych obszarach, w których przewód pokarmowy przemysłu został oczyszczony z tasiemca chrześcijaństwa. Jedyne miasto w Hiszpanii, które trzyma się w porównaniu z resztą świata, to Barcelona – znane siedlisko niewierności i masonerii. To bardzo niefortunne, że bezmyślni ludzie wiążą takie rzeczy z anarchią i innymi kultami sugerującymi nieład społeczny. Lord Morley był ateistą, Huxley był agnostykiem, a Edward Siódmy był masonem. Ale trudno znaleźć trzech innych ludzi, którzy byliby autentycznie bardziej oświeceni lub prawdziwie bardziej konserwatywni.

Z Pampeluny do Logrono można dojść w trzy dni. Po kolacji opuściliśmy hotel i przeszliśmy około dziesięciu kilometrów do miejsca, które ochrzciliśmy mianem „Kanał nietoperzy”. Nasze schronienie było wystarczająco duże, by można nazwać je tunelem. Była chłodna noc, a w środku okazało się zachwycająco ciepło i sucho. Nie winię nietoperzy, że wybrały sobie takie miejsce zamieszkania.

Droga do Logrono jest bardzo urozmaicona i malownicza. W szczególności znajduje się tam jeden piękny szczyt skalny, który przypomniał mi Tryfana.  Dni zrobiły się strasznie gorące, a droga zakurzona. Aby przetestować naszą wytrzymałość, rozmawialiśmy o lodach z kuchni Trinity College. Są najlepsze w całym świecie i tylko przez sekundę mogą im równać się te serwowane u Rumpelmayera w Paryżu. Reszta nie ma żadnych szans. Marsz robił mi dobrze, ale nasza dieta okazała się dużym wyzwaniem dla mego młodego przyjaciela, który nabawił się chronicznej niestrawności.

Ludzie żyją tam w takim ubóstwie, że nie mogą nawet zrozumieć, że ktoś może być inaczej usytuowany. W jednym hotelu powiedziano nam, że nie dostaniemy jedzenia. Na dziedzińcu roiło się od drobiu. Poprosiłem kobietę, żeby zabiła parę ptaków i upiekła je. Zajęło mi dobry kwadrans, aby przekonać ją, że to poważna prośba. Zanim podano posiłek, zebrała się cała wioska. Chcieli zobaczyć ekscentrycznych milionerów, którzy za jednym zamachem wydali pięć pensów na jedzenie.

Logrono zawsze będzie żyć w mojej pamięci. Miasteczko jest pięknie położone nad leniwą rzeką, która o tej porze roku była niemal wyschnięta. Krajobraz jest imponujący. Ludzie byli jeszcze bardziej leniwi. Wszyscy siedzieli na tarasach kawiarni, popijając lokalne wino, rodzaj burgunda o wielu zaletach. Jest mocne i cierpkie, ale można wyczuć w nim smak gleby, tak samo wyraźny, jak torf w irlandzkiej whisky.

Duch Logrono był tak spokojny, że bardzo trudno było się od niego oderwać. Jednak jakoś sobie z tym poradziliśmy i chłodnego wieczora 9 sierpnia ruszyliśmy do miejsca, które nazwaliśmy „Słomkowym zamkiem” u wylotu wspaniałego wąwozu prowadzącego przez potężne urwiska ziemi.

Następnego dnia droga prowadziła przez wysoką przełęcz, jałową dzicz o przedziwnej urodzie. Zapadł zmrok, kiedy dotarliśmy do nędznej wioski. Panowała w niej taka bieda, że nie było co jeść. Nie było nic, co udawałoby gospodę. I tylko dzięki długim negocjacjom i pokazowi niewyobrażalnego bogactwa w postaci srebrnego dolara, udało nam się namówić mieszkańców, żeby pozwolili nam wypić po kubku koziego mleka, zjeść kromkę suchego chleba i przespać się na słomie w okropnie brudnej stodole. To był wspaniały posiłek i niebiański odpoczynek. Trzeciego dnia ukończyliśmy sto pięćdziesiąt kilometrów na drodze z Logrono do Sorii. Ostatnie kilka godzin marszu umiliła nam wspaniała burza z piorunami. Opisałem ją już wcześniej.

Mógłbym zostać w Sorii na nieograniczony czas. Miasto jest zdumiewającym reliktem surowej i wielkiej przeszłości. Ludzie byli nadzwyczaj sympatyczni, a uznanie dla hotelowego kucharza trudno wyrazić słowami. Być może skorzystał z przysłowia „Głód to najlepszy sos”, ale mogę tylko się tego domyślać.

Dalsza część naszej podróży miała biec główną drogą. Nie spodobało nam się to, więc skręciliśmy z bezpośredniej linii prowadzącej do Madrytu i ruszyliśmy do Burgo de Osma. Pierwszą noc spędziliśmy w miejscu, które nazwaliśmy „Kuchenną wioską czarownic”. Zakwaterowaliśmy się w domu, którego złowrogi wygląd przewyższał jedynie wygląd jego mieszkańców. Byliśmy tak niepewni co do ich intencji, że zabarykadowaliśmy się na noc w salonie. Nie obyło się bez strachu i wycieczek pod nasze drzwi, ale kiedy zrozumieli, że pozwolimy im zarobić, zostawili nas w spokoju i rano wszyscy byli uśmiechnięci. Zostały nam do przejścia czterdzieści cztery kilometry. Większość drogi prowadziła przez pustynię bez kropli wody i cienia schronienia. Była wyjątkowo ponura i męcząca.

Burgo de Osma to urocze małe miasteczko, otulone peleryną nicości. Przybyliśmy w idealnym momencie. Właśnie zaczynało się coroczne dwudniowe święto.

Miasteczka w Hiszpanii zachowały swoje odrębne cechy, swoją amour propre. Nie zamieniły się w służalcze przedmieścia Madrytu. Nie wysysają z siebie najlepszej krwi, by zaopatrywać dwór sykofantami. I chociaż Hiszpania była rozdarta przez wojny domowe i dynastyczne, tak utrzymuje stanowczy opór wobec sił autokracji z jednej strony i rewolucji z drugiej.

Burgo de Osma to doskonały przykład komórki, od której zależy integralność organizmu, dobrostan i zróżnicowanie siostrzanych komórek. Hiszpański charakter przetrwał dzięki swej dumie. Hiszpania, niemal jako jedyny europejski kraj, nie wysyła hord emigrantów do Ameryki. Duma tutejszych ludzi jest osobista, rodzinna, lokalna i narodowa. Preferują wyniosłe ubóstwo od niewolniczego dobrobytu. Cecha ta może jeszcze przywrócić krajowi dawną wielkość. Wystarczy, że napłynie tu korzystna ekonomia w momencie, w którym Europa doświadcza kryzysu związanego ze wspieraniem jej sztucznego systemu centralizacji i standaryzacji.

W tamtym okresie Hiszpania była głęboko zajęta sprawą monet. Okazało się, że pewien minister miał brata w Meksyku, który zarabiał fortunę na eksporcie mosiężnych stelaży do łóżek. Słupki miały taką średnicę, że można było zgrabnie zapakować w nie srebrne peso. Wpływy, jakie miał minister, pozwoliły mu zapobiec zaskoczeniu urzędników celnych, którzy warzyli towar. Monety miały tę samą jakość, co te, które pochodziły z mennicy rządowej, a przy ówczesnej cenie srebra można było osiągnąć ponad stuprocentowy zysk z każdej wprowadzonej do obiegu monety. Nikt nie mógł odróżnić dobre pieniądze od złych, z wyjątkiem tego, że fałszerze bezmyślnie wybili na jednym dolarze Amadeo II. Przecież żył on tak dawno temu, że jego monety powinny wyglądać na znacznie starsze.

Im bliżej Madrytu, tym ludzie stawali się coraz bardziej podejrzliwi i niechętni do zaakceptowania pesos. Podczas ostatnich stu kilometrów mieliśmy olbrzymie trudności, aby nakłonić kogokolwiek do akceptacji naszych pieniędzy, a tym samym do zdobycia pożywienia i schronienia. Ale kiedy dotarliśmy do miasta, kłopoty zniknęły. Mieszkańcy Madrytu nie chcieli zaprzątać sobie głów tym, czy pieniądze są dobre, czy złe. Argumentowali, że nie ma to znaczenia, o ile godzili się je przyjmować i tak oto desperackie wysiłki rządu, by odróżnić podrabiane monety od dobrych, upadły.

Wybacz dygresję! Byliśmy w Burgo de Osma, a fiesta trwała w najlepsze. Cieszyłem się każdym minutą. Po raz pierwszy mogłem zobaczyć walkę byków, której nie towarzyszył snobizm. Nie było tu słynnych matadorów pokazujących swoje umiejętności w obecności rodziny królewskiej, gdzie gra nie jest grą, lecz pochwałą służalczości i intrygi. To tak jakby porównywać szkolny mecz piłki nożnej z finałem o puchar. Mogłem zrozumieć bezpośredni urok, jaki wywiera sport na ludziach o prymitywnych pasjach.

Nic mnie nie ekscytowało ani nie zniesmaczało. Osiągnąłem duchowy etap, w którym Sanna [czysta percepcja] wyparła Wedanę [odczucia]. Nauczyłem się patrzeć na świat, nie przejmując się wydarzeniami. Mogłem obserwować, co się dzieje, jak mało kto, albowiem zmysły przeciętnego człowieka są okłamywane przez jego emocje. Podchodzi do rzeczy nieproporcjonalnie i wyolbrzymia je, jeśli w ogóle jest w stanie je docenić.

Zdecydowałem, że zasadniczą częścią mojego systemu inicjacji powinno być zmuszanie uczniów do skupienia ich jedynie na tych rzeczach, które ich ekscytują lub denerwują, dopóki nie nauczą się postrzegać ich bez ingerencji emocji. Bez wątpienia owa gałąź sztuki koncentracji została bardzo zaniedbana. Ma ona ogromne znaczenie, kiedy aspirant dociera na wyższe poziomy, gdzie chodzi o „nieczynienie różnicy pomiędzy jakąkolwiek jedną & jakąkolwiek inną rzeczą” i zjednoczenie się z każdą możliwą ideą. Dopóki coś wymyka się asymilacji, pozostaje odrębność i dualność, a także potencjał do ich zaistnienia. Zło można zniszczyć jedynie za pomocą „miłości podług woli”. I tak długo, jak się go obawia i nienawidzi, tak długo, jak upieramy się przy przypisywaniu mu rzeczywistego i nieprzejednanego istnienia, tak długo pozostanie dla nas złem. To samo dotyczy oczywiście tego, co nazywamy „dobrem”. Dobro samo w sobie jest złem, w takim sensie, że jest odseparowane od innych idei.

Dzięki takiemu przebiegowi inicjacji doznałem wielkiego szczęścia. Dostrzegłem fakt, którego nigdy nie podejrzewałem – krew byka w hiszpańskim letnim słońcu emitowała najpiękniejszy kolor, jaki istnieje. Pamiętam tylko jeden inny kolor, który mógł się temu przeciwstawić – zieleń jaszczurki, która przebiegła mi drogę na zboczu wzgórza w Meksyku. Tak naprawdę bardzo rzadko widzi się czyste kolory w naturze. Prawie zawsze są mieszane lub stonowane. Ale kiedy się pojawiają, to ich efekt wręcz przytłacza.

 

Rozdział 64

Podczas marszu przez Hiszpanię miałem dużo wolnego czasu na medytację. Poprzysiągłem, że będę wykonywał swoje dzieło w tak zwanym świecie, a to oznaczało, że muszę stać się postacią publiczną, która z pewnością wzbudzi kontrowersje. Przemyślałem plan kampanii. Przede wszystkim zdecydowałem, że nigdy nie mogę zapomnieć, iż jestem dżentelmenem. Postanowiłem uczynić z mojego honoru rzecz nieskazitelną, albowiem miałem sięgnąć takiej pozycji, której prawie nigdy nie dostępowali dobrze urodzeni profesorowie, jeszcze rzadziej ci dobrze wychowani, prawie nigdy szczerzy, a już w ogóle ci uczciwi, nawet w najbardziej potocznym znaczeniu tego słowa.

Postanowiłem udowodnić światu, że nie uczę magiji dla pieniędzy. Obiecałem sobie, że zawsze będę publikował swoje książki, tracąc na kosztach produkcji i że nigdy nie przyjmę nawet grosza za jakąkolwiek formę nauczania, udzielanie porad lub inną usługę, której wykonanie zależało od moich magicznych osiągnięć.

Poświęciłem swoją karierę i majątek po to, aby otrzymać inicjację. Nagroda ta była tak zdumiewająca, że cena, którą zapłaciłem, okazała się żałośnie niska. Była niczym wdowi grosz; to wszystko, co miałem. Czułem się najbogatszym człowiekiem na ziemi i postanowiłem, że podaruję ów bezcenny skarb biednym bliźnim.

Za punkt honoru postawiłem sobie, że nigdy nie będę głosił twierdzeń, których nie mógłbym udowodnić w takim samym znaczeniu, jak chemik dowodzi istnienia prawa gramorównoważników. Nie tylko postaram się nie oszukiwać ludzi, ale zrobię wszystko co w mojej mocy, żeby nie dopuścić aby oszukiwali samych siebie. Oznaczało to wypowiedzenie wojny spirytualistom, a nawet teozofom, chociaż zgadzałem się z większością nauk Bławatskiej. Wojna ta miała być równie bezkompromisowa, jak ta, którą wytoczyłem chrześcijaństwu.

Następnie postanowiłem stanąć na straży godności magiji. Od tej pory miały służyć jej nauka i filozofia, a ja miałem przedstawić ją za pomocą najszlachetniejszej angielszczyzny w takiej formie, że wzbudzałaby jedynie szacunek i uwagę. Zdecydowałem, że spod mej ręki nie wyjdzie nic taniego i nie będę zadawalał się żadną rzeczą drugiej kategorii.

Pomyślałem też, że uczciwie nie będę udawał kogoś „lepszego” niż jestem. Nie będę ukrywał swoich wad i słabości. Nie dopuszczę do tego, że ludzie zaczną mnie akceptować, mając przed oczyma fałszywy obraz. Nie będę szedł na żaden kompromis z konwencjonalnością, nawet w przypadkach, w których dla zwykłego człowieka coś takiego byłoby naturalne. Chciałem również udowodnić, że postęp duchowy nie musi opierać się na kodeksach religijnych i moralnych i że może być rozpatrywany w takich samych kategoriach, jak każda inna nauka. Magija może odsłonić swoje sekrety niewiernemu i libertynowi, tak samo jak nie trzeba być gosposią na plebanii, żeby odkryć nowy rodzaj orchidei. Oczywiście mag potrzebuje w sobie pewnych cech, ale są one tego samego rzędu, co te, które posiada odnoszący sukcesy chemik. Bezczynność, nieostrożność i pijaństwo przeszkadzają w każdym biznesie, ale rozsądna teologia i wybór kodeksu Hampstead zamiast kodeksu Hyderabadu ma sens jedynie wtedy, kiedy człowiek chce ratować się od cierpienia za swoje poglądy lub sumienie.

Konkluzja tych medytacji była taka, że zaraz po zakończeniu marszu powinienem udać się na magiczne odosobnienie. Byłem winien sobie i ludzkości udowodnić, że formuły inicjacji działają na rozkaz woli. Nie mogłem prosić ludzi, aby eksperymentowali z moimi metodami, dopóki nie upewnię się, że są wystarczające.

Kiedy patrzę wstecz na moje życie, trudno mi nie docenić takich okoliczności, jak samotność i ciągła komunikacja z przyrodą. Postanowiłem sprawdzić, czy poprzez zastosowanie metod oczyszczonych ze wszystkich nieistotnych elementów i zrozumiałych w świetle zdroworozsądkowej fizjologii, psychologii i antropologii, mógłbym osiągnąć moment szczytowy wieloletniej przygody w takim miejscu jak Paryż i to w okresie urlopowym przeciętnych ludzi. Poczułem też, że należy przygotować się do wykonania zadania publikowania „The Equinox”, wzmacniając się taką magiczną mocą, jaką tylko będę w stanie przywołać. Opis osiągniętych rezultatów pojawi się we właściwym miejscu.

Krótki odpoczynek w Burgo de Osma wystarczył mi, żebym zebrał w głowie niezliczone wnioski z bardzo różnych ciągów myśli zaprzątających umysł podczas dwutygodniowej wędrówki. Ukształtowały się one w świadomy cel. Postanowiłem, że nie będę robić w przyszłości niczego, co nie byłoby tak zdecydowanie ukierunkowane na wykonanie mojej prawdziwej woli, jak każdy krok w Hiszpanii został podjęty w celu dotarcia do Madrytu. Pomyślałem, że wiele takich kroków musi wydawać się zmarnowanych, wiele zbacza z linii prostej, że nie znam drogi i nie mam pojęcia, jaki będzie Madryt, kiedy do niego dotrę.

Wszystko, co mogłem zrobić, to stawiać każdy krok miarowo, bez lęku, stanowczo i zdecydowanie, ufając skąpym informacjom, które można pozyskać z drogowskazów i od nieznajomych, trzymać się mniej więcej właściwej drogi i postarać się odczuć zadowolenie z widoku nieznanego miasta, które wybrałem jako cel bez jakiegoś większego powodu poza osobistym kaprysem.

Sprawiłem, że nasz marsz zaczął symbolizować życie. Pojawiły się też inne analogie. Musieliśmy nauczyć się znosić wszelkiego rodzaju trudności i bez wybredzania czerpać radość tam, gdzie ją znaleźliśmy. Nauczyliśmy się cieszyć każdym incydentem, znajdować coś do miłowania w każdej obcej twarzy, podziwiać nawet najbardziej ponurą dzicz, którą spaliło słońce. Wiedzieliśmy, że tak naprawdę nic nie ma znaczenia poza naszą wędrówką do Madrytu. Świat miał się bez nas bardzo dobrze, a jego losy nie były naszą sprawą. Jedyne, co mogło nas poirytować, to obca ingerencja, stająca na przeszkodzie, żeby dotrzeć do Madrytu. W sumie nie potrzebowaliśmy tam iść, ale po prostu przyszło nam do głowy skierować twarze w jego stronę.

Postanowiłem wykorzystać wszystkie te lekcje, kiedy wrócę do Londynu. Chciałem przekazać ludziom, żeby zaczęli aspirować do nowego stanu, o którym mógłbym im powiedzieć niewiele albo nic. Chciałem nauczyć ich, jak podążać długą i samotną ścieżką, która może tam prowadzić lub nie. Chciałem nakłonić ich, aby odważyli się stawić czoła wszelkim możliwym niebezpieczeństwom nieznanej natury, aby porzucili wszystkie ustalone sposoby życia, odcięli się od swojej przeszłości i środowiska oraz doświadczyli donkiszotowskiej przygody, polegając jedynie na swej wrodzonej sile i roztropności.

Podjąłem się takiego wyzwania i odkryłem, że ta drogocenna perła była warta znacznie więcej od wszystkiego, co posiadałem, a niebezpieczeństwa i wyrzeczenia związane w Wyprawą stały się moimi najdroższymi wspomnieniami. Stałem się pewien jednego: była to jedyna warta robienia rzecz na tym świecie.

Ruszyliśmy dalej z Burgo de Osma. Byłoby miło zatrzymać się tu na dłużej, ale nic nas nie powstrzymało. Cieszyliśmy się, że odpoczęliśmy i że możemy iść dalej. Liczył się tylko marsz do Madrytu. Tak powinno wyglądać moje życie. Sukces nie powinien mnie zatrzymywać. Wszystko, co osiągam, powinno przywrócić mi energię i pobudzić mnie do bardziej wytężonych kroków.

Powędrowaliśmy miarowym krokiem do Aranda de Duero, Milagros i wielu innych wiosek, które uznają siebie za centrum świata. Dla mnie były tylko drogowskazami, a teraz są jedynie zapomnianymi nazwami, które ekshumuję z mojego diariusza.

Jedyne wrażenia z tej części marszu do Madrytu przyniósł nam „Wielki Kamień Biwak”, gdzie próbowaliśmy schronić się przed przenikliwym wiatrem. Spaliśmy do czasu, aż obudził nas mróz. Próbowaliśmy rozgrzać się ćwiczeniami do chwili, aż ze zmęczenia ponownie się położyliśmy. Dyskomfort powtórzył się tej nocy około sześć razy. Wspomnienie jest zachwycające. Wszystkie nieprzyjemne zdarzenia z tamtej nocy odeszły w niepamięć.

Około pięćdziesięciu kilometrów od Madrytu minęliśmy wspaniałe pasmo skał. Radosna żyzna dolina ma się nijak do nagiego, surowego i jakże ponurego granitu. To on pozostawia ślady w umyśle. Tylko chłopi myślą o swoich polach i nie dostrzegają we wszechświecie niczego poza plonami i pieniędzmi. Zarabiają je podczas żniw, tylko po to, aby zasilić sakiewki kapłana, płacąc za kawałek ziemi, w którym skryją swoje zwłoki przed oczyma sępów.

Drugiego sierpnia znaleźliśmy się w Madrycie i zmęczeni udaliśmy się do pierwszego hotelu, jaki napotkaliśmy na placu Puerta del Sol. Neuburg był bardzo chory. Nie mógł znieść surowego jedzenia, był wyczerpany od wędrówki i ekspozycji na słońce. […] Położyłem go do łóżka, kazałem w nim zostać i leczyć wrażliwe jelita delikatnym jedzeniem, dopóki nie staną się na tyle sprawne, aby wesprzeć go w następnej próbie. Jeśli chodzi o mnie, byłem w doskonałej formie. Docenienie skrajnej, barbarzyńskiej i dzikiej przyrody stanowiło najlepsze przygotowanie do przejścia w drugą skrajność: postanowiłem nakarmić swą duszę wyrafinowaną sztuką.

[…]

Neuburg poczuł się lepiej po dwóch lub trzech dniach spędzonych w łóżku, ale gołym okiem było widać, że nie jest gotowy na nowe trudności.

Porzuciliśmy pomysł pieszej wyprawy do Gibraltaru i 28 sierpnia wyruszyliśmy z Madrytu do Granady. Dotrzymałem obietnicy złożonej w wierszu „La Gitana”, a miasto dotrzymało swojej. Ale zbyt długie przebywanie na wyżynach szczęścia nie jest bezpieczne. Dwa dni później ruszyliśmy dalej do Rondy, gdzie jedyną ciekawą rzeczą jest położenie geograficzne miasta. Łatwo wchłonąć wszystkie wrażenia w dwadzieścia cztery godziny. Następnego dnia udaliśmy się zatem do Gibraltaru. Nie potrzebowaliśmy dużo czasu, aby zorientować się, że zostawaliśmy wolność za sobą. Było gorąco, wiał lewanter, którego porywy przenikały do szpiku kości.

Byłem bardzo zmęczony i usiadłem. Wtedy zobaczył mnie skalny skorpion. Tak nazywa się w tych obszarach pracowników posterunków. Gatunek to obrzydliwy, nikczemny i tylko przypadkiem żałośnie przypomina Euroazjatów. Skorpion dostrzegł szansę, żeby kogoś użądlić. Zaczął mnie zastraszać i skończyło się aresztowaniem. Kiedy dotarliśmy na komisariat, dowodzący sierżant zorientował się, że zatrzymaliśmy się w najlepszym hotelu w mieście, a po sprawdzeniu naszych dokumentów, otrzymaliśmy stosowne przeprosiny. Ale trudno było oprzeć się wrażeniu, że gdybym nie był osobą uprzywilejowaną, to mógłbym trafić na dłużej do celi za siedzenie na ziemi, bo po prostu byłem zmęczony i chory. To część dodatkowej ceny, którą płacimy za przywilej płacenia wygórowanych podatków, aby wspierać chmarę bezużytecznych głupców na swych stanowiskach.

Oczywiście mogę oceniać to wydarzenie niewłaściwie. Policjant mógł się pomylić i wziąć mój czyn za symboliczne wyrażenie tego, że chcę zostać w Gibraltarze, po czym wywnioskował, że muszę być groźnym szaleńcem. Gibraltar to obok Avonu prawdopodobnie najbardziej upiorne miejsce na świecie. W poprzednim wcieleniu albo obraziłem Buddę, albo zraniłem uniwersalnego Świętego Króla, albo zabiłem ojca i matkę. Nie mogę zaproponować lepszej hipotezy, która wyjaśniałaby, dlaczego musiałem spędzić tu nawet cztery dni w oczekiwaniu na parowiec. Jedynym sposobem na uniknięcie przenikliwej, delirycznej melancholii jest oddanie się zakupom dostępnych tu dwóch uśmierzających ból artykułów. Można nabyć tu tanie edycje przerażającej i wspaniałej fikcji oraz paczki najlepszych cukierków toffi. Nieustanne obcowanie z tymi narkotykami sprawia, że wpada się w śpiączkę, która pozwala przetrwać nudę.

Przeprawiliśmy się do Tangeru bez opóźnienia. Ponownie mogłem cieszyć, że jestem wśród jedynych ludzi na ziemi, z którymi odczuwałem jakąkolwiek więź. Dom mojego duchowego ja jest w Chinach, ale serce i dłoń są oddane Arabom.

Zacząłem poważnie uczyć Neuburga magiji i mistycyzmu. Pierwsze zadanie polegało oczywiście na pozbyciu się wszelkich uprzedzeń i przesądów. Nie było to zbyt trudne, ponieważ był zdeklarowanym agnostykiem. Ale drugie zadanie polegało na wyszkoleniu go w technice. Jeśli chodzi o magiję, poszło świetnie. Posiadał on bowiem naturalny poetycki i dramatyczny instynkt, poczucie przydatności gestów i tak dalej. A co najważniejsze, naturalnie potrafił wzbudzić w sobie odpowiedni rodzaj entuzjazmu i energię.

Ponadto miał on osobliwą zdolność, którą odkryłem tylko u jeszcze jednej  osoby. Był materializującym medium w najściślejszym tego słowa znaczeniu. To znaczy, mógł skupić idee w dostrzegalnych formach. Sam w ogóle nie potrafił tego zrobić, albowiem brakowało mu mocy, żeby w jednej chwili zebrać cały dostępny rodzaj wymaganego materiału. Można tego dokonać dzięki skoncentrowanej woli, oraz wytwarzając w atmosferze taki stan napięcia, że wywołane siły muszą go złagodzić poprzez zmianę swego stanu. Podobnie dwutlenek węgla, jeśli jest wtłaczany do zamkniętego cylindra poniżej temperatury krytycznej, zmniejsza niedopuszczalne ciśnienie poprzez upłynnienie. Tutaj dwutlenek węgla koresponduje z niewidzialnymi siłami magicznej atmosfery, które mag oddziela od innych składników, zbiera w jednym miejscu, zamyka i nimi kieruje. Temperatura krytyczna odpowiada takim magicznym warunkom, jak cisza i nienaruszalność, a cylinder to ograniczenia narzucone przez Maga celem zapobieżenia rozproszeniu przywoływanych przez niego idei.

Taki jest w istocie zarys teorii przywoływania duchów do widzialnej postaci. Przez „widzialne” mam tu na myśli słyszalne. Ich namacalność jest zbyt niebezpieczna, a poza tym posiadają zdolność do podrażnienia węchu nieprzyjemnymi zapachami. W praktyce okazuje się jednak, że do odniesienia sukcesu potrzeba czegoś jeszcze.

Neuburg dostarczył brakujące ogniwo. […]  Było w nim coś, co znajdowało się na pograniczu przejawionego świata materii i astralnego świata wrażeń. W jego obecności mogłem wytwarzać fenomenalne fantazmaty niemal każdej idei, od bogów po demony, których potrzebowałem w danej chwili. Miałem bardzo bogate doświadczenie w zakresie tak zwanych materialnych manifestacji, ale w większości były one niezależne od mojej woli i często z nią sprzeczne . Wspominałem już o takich zjawiskach w związku z operacją Abramelina. Udało mi się je stłumić i tym samym zapobiec ucieczce mojej magicznej mocy. Cudy wprowadzały mnie w taki stan poirytowania, jaki odczuwa zdenerwowany elektryk po odkryciu że gdzieś ucieka prąd i być może razi ludzi, którzy przypadkiem znaleźli się na jego drodze. Jego pierwszym zadaniem jest wykrycie i pozbycie się niedoskonałości w izolacji. Minęły lata, odkąd po raz ostatni doświadczyłem takiego wycieku energii. Zmusiłem ją do tego, żeby działała poprzez właściwe kanały.

Ponownie wykazałem się nieostrożnością w Szanghaju. Po tym, kiedy zmusiłem duchy do przyjścia, przystąpiłem do okrążenia kręgu w celu nadania im pożądanego kierunku. I kiedy znalazłem się na zachodzie, zauważyłem, że soror F., niczym profanka, zostawiła w nim kapcie. Nie były konsekrowane, więc nie miały żadnego interesu, aby leżeć w kręgu. Wypchnąłem je delikatnie stopą na zewnątrz. Poleciały w górę z taką siłą, że uderzyły w sufit i skruszyły część tynku. Nie mogła zrobić tego moja noga, nawet gdybym kopnął kapcie w gniewie. Odepchnąłem je tak cicho, jak tylko potrafiłem. Przecież chciałem zmniejszyć zakłócenia. Doświadczyłem jeszcze kilku innych drobnych incydentów o podobnej naturze w innych sytuacjach, ale podjąłem kroki, żeby je stłumić.

Manifestacje, do których powstania przyczynił się Neuburg, miały zupełnie inny charakter. Pojawiały się w zgodzie z moją wolą. Jak nigdy dotąd mogłem działać, polegając na tym, co widzę, a nie na wierze. Nawet użycie odpowiedniego materiału dla podstawy manifestacji – kadzidła Abramelina, dyptanu kreteńskiego i krwi – rzadko owocowało choćby „na wpół uformowanymi twarzami”, częściowymi i zanikającymi kształtami pożądanego widziadła, którego substancja wydawała się unosić na granicy światów niczym  Kot-Dziwak z Cheshire!

Dym kadzidła gęstniał w taki sposób, że raczej sugerował kształt aniżeli go ukazywał. Nigdy nie byłem pewien – i to nawet wtedy, gdy oczy mówiły mi, że pojawiła się forma – czy jest to wynik wyobraźni i czy moje pragnienie nie płata optycznych figli. Kształty znikały prawie zawsze wtedy, gdy utkwiłem w nich wzrok. Nie mogłem z całym przekonaniem stwierdzić, czy ów akt umożliwiał duchom uwolnienie się z ograniczeń narzuconych przez moją wolę i ucieczkę, czy że po prostu inteligentna analiza rozwiewała iluzję.

W przypadku Neuburga nie było wątpliwości co do fizycznego charakteru ewokowanych istot. Pewnego razu pewien bóg przyszedł do nas w ludzkiej postaci (a pracowaliśmy w zamkniętej świątyni) i pozostał z nami, doskonale wyczuwalny wszystkimi zmysłami, przez większą część godziny. Znikał tylko wtedy, gdy byliśmy fizycznie wyczerpani ekstazą intymnego kontaktu z jego boskością. Zapadliśmy w swego rodzaju wzniosłe odrętwienie i kiedy doszliśmy do siebie, już go nie było.

Inny przypadek miał miejsce na Victoria Street. Tańczyliśmy większą grupą wokół ołtarza ze skrzyżowanymi rękoma na piersiah i z twarzami odwróconymi na zewnątrz. Świątynia była słabo oświetlona, a atmosfera gęsta od kadzidła. W pewnym momencie przerwaliśmy krąg i każdy z nas zaczął tańczyć w różnym kierunku. Wtedy zdaliśmy sprawę z obecności obcego. Ktoś policzył obecnych i okazało się, że jest nas o jednego za dużo. Nie pamiętam kto, albo jeden ze słabszych braci tak się przeraził, albo któryś z tych odważnych postanowił zbadać sprawę naukowo, w każdym bądź razie ktoś zapalił światło. Nie dostrzegliśmy żadnego obcego. Zapytaliśmy brata Lucyfera, – tak go sobie tu nazwę – dlaczego przerwał zaklęcie i zapalił światło. Każdy z nas niezależnie potwierdził, że czuł obecność. Co więcej, wszyscy zgodziliśmy się co do wyglądu gościa i stwierdziliśmy, że nie był to człowiek.

Wspominam tu tylko o dwóch doświadczeniach tego samego rodzaju. Wybrałem je spośród wielu innych, albowiem wydają mi się najbardziej przekonujące i kompletne. Częściej trzymaliśmy manifestowaną istotę na sporą odległość. Kontakt ze złośliwym albo nieinteligentnym demonem jest bardzo niebezpieczny. Należy jednak powiedzieć, że takie demony istnieją jedynie w świecie niedoskonale wtajemniczonego maga. Adept potrafi całkowicie utożsamić się ze wszystkimi istotami. Inwokacja zawsze powinna zmierzać do takiego utożsamienia. Jeśli zostanie odpowiednio przeprowadzona, nikomu nie stanie się żadna krzywda. Błyskawica nie może zranić błyskawicy.

 

© Przekład Krzysztof Azarewicz