Magia jest jak granie muzyki – wywiad z Rodneyem Orpheusem
Poniższy tekst stanowi część obszernej rozmowy z Rodneyem Orpheusem, autorem książki Abrahadabra. Wprowadzenie do magiji thelemy Aleistera Crowleya (Lashtal Press 2017), którą opublikowałem w periodyku polskiej sekcji O.T.O. “Neszer” (marzec 2015).
Czekanie w hotelowym lobby przedłuża się. Cóż można powiedzieć? Gwiazdy rocka lubią na siebie czekać. Rozglądam się ze znudzeniem po wytwornej sali typowego hotelu w londyńskiej dzielnicy Marylebone. Meble, dywany, draperie utrzymane są w ciemnej atmosferze. Na stole leży „Irish Times”. Przypadek? Wreszcie zjawia się mój rozmówca. Podchodzi żwawym krokiem, chociaż twarz wydaje się być zmęczona. Rodney Orpheus, założyciel słynnej gotyckiej grupy Cassandra Complex i autor dwóch poczytnych książek na temat magii Aleistera Crowleya, muzyczny producent i wtajemniczony w santerię, a przede wszystkim jeden z czołowych oficerów O.T.O. Tłumaczy spóźnienie szeregiem biznesowych spotkań. Nie lubi marnować czasu. Ani swego, ani innych. Natychmiast przechodzimy do rozmowy.
Jesteś w OTO od wielu, wielu lat. Kiedy cię inicjowano?
Pierwszą inicjację otrzymałem w Aachen w Niemczech, a było to w roku 1987.
Co przyciągnęło cię do O.T.O.?
Można powiedzieć, że zostałem thelemitą w wieku piętnastu lat. Miało to związek z lekturą komentarzy do Księgi Prawa autorstwa Marcelo Motty, które ukazały się w 1975 roku. Na książkę natrafiłem w lokalnej obskurnej bibliotece. Bóg jeden wie, jakim cudem znalazła się na zadupiu Irlandii. Wiele osób jest zdania, że nie należy sięgać po komentarze innych ludzi do Księgi, lecz to właśnie one sprawiły, iż zainteresowałem się thelemą. Ot, ironia losu. To wtedy usłyszałem po raz pierwszy nazwę O.T.O. Motta w swej książce nazywał siebie przywódcą tej organizacji. Jak wielu innych ludzi – James Wasserman, Martin Starr, Richard Gernon, czy Hymenajos Beta – nie miałem żadnych podstaw, by wątpić w jego słowa. Napisałem do niego i dostałem odpowiedź, w której przesłał mi masę materiałów promocyjnych.
Zainteresowały cię?
W kolejnym liście zapytałem, jak mogę stać się członkiem. W odpowiedzi Motta poprosił mnie, bym przesłał dwa zdjęcia – jedno z przodu, drugie z profilu – a także odciski palców prawej ręki, a jeśli – uwaga! – nie mam prawej ręki, to odciski palców lewej… A jeśli nie mam obu rąk, to odciski palców stóp. Byłem w szoku. Nie miałem nic naprzeciw wysyłaniu zdjęć i odcisków palców, ale ta analityczność w stylu „jeśli nie masz rąk” wydała mi się po prostu psychotyczna. Wkrótce okazało się, że Motta nawet nie był członkiem O.T.O. Ironia polega na tym, że gdyby był w zakonie i szczerze w nim pracował, prawdopodobnie zostałby przywódcą. Spójrz, niemal wszyscy jego byli uczniowie zajmują kierownicze pozycje w O.T.O. Płynie z tego niezła lekcja na temat natury mocy. Motta tak bardzo pragnął mocy, że utracił dla niej wszystko. Powinien skoncentrować ją i skupić na nauczaniu innych. Niestety, jego pragnienie i megalomania zaprowadziły go wprost w otchłań szaleństwa.
Mówisz, że zacząłeś praktykę jako nastolatek…
Całą młodość spędziłem na praktykowaniu magii. Pamiętam, jak raz nauczyciel historii wyrzucił mnie z klasy, bo zamiast go słuchać czytałem The Complete System of The Golden Dawn Israela Regardiego. Uczęszczałem do bardzo schrystianizowanej szkoły, więc zorganizowano modlitwy za moją duszę. Miałem ich wszystkich w dupie. Motyw polegał na tym, że te dupki modliły się po cichu, bez mojej wiedzy. Kiedy dowiedziałem się o tym, zacząłem jawnie afiszować się z moimi zainteresowaniami.
Urodziłeś się w Irlandii Północnej, a swą inicjację otrzymałeś w Niemczech. Jak do tego doszło?
Wpierw – jeszcze jako nastolatek – przeprowadziłem się do Anglii, gdzie podjąłem pracę w okultystycznym sklepie Sorceror’s Apprentice. Korespondowałem z właścicielami już od jakiegoś czasu i pewnego dnia wybrałem się tam autostopem. Wszedłem i zapytałem, czy nie mają dla mnie pracy. Ku memu zdziwieniu zaoferowano mi posadę i tym sposobem zamieszkałem w Leeds. Pracowałem tam trzy dni w tygodniu. Pamiętam pewien wolny od pracy dzień. Było lato i zdecydowałem się spędzić czas nad jeziorem. Następnego dnia wypoczęty poszedłem do pracy. Właściciel sklepu, Chris Bray, przywitał mnie tymi słowy: „Kurwa, gdzie ty się wczoraj poniewierałeś? Szukałem cię!” Wiesz, to było wieki przed wynalezieniem telefonów komórkowych. Odpowiedziałem, że wybrałem się na piknik i zapytałem, czy coś zrobiłem nie tak. A Chris na to: „Grady McMurtry był w sklepie. Pytał o ciebie!” Okazało się, że McMurtry był w tym czasie w Anglii i przeprowadzał szereg inicjacji. Dowiedział się, że jestem zainteresowany thelemą, więc wstąpił do sklepu… W tym czasie wraz z Philem Hinem wydawaliśmy miesięczny newsletter „Pagan News” i prawdę mówiąc nie chcieliśmy przyłączyć się do żadnej grupy, a to dlatego, by zachować niezależność naszego magazynu. McMurtry wyjechał tego samego dnia i niestety nigdy go nie spotkałem… Dopiero dwa lata później poznałem Bena Fernee, który organizował angielską sekcję O.T.O. Wkrótce przeprowadziłem się do Niemiec ze względu na karierę muzyczną. Kontakt z Benem okazał się jednak pomocny. Zapytałem go, czy w Niemczech jest O.T.O. Odpisał mi, że inicjacje organizowane są jedynie w niewielkim mieście o nazwie Aachen. Tak się złożyło, że właśnie tam mieszkałem, a loża miała siedzibę ulicę obok! Możesz to sobie wyobrazić? To naprawdę była dziura na końcu świata. Odebrałem to jako znak. Nawiązałem kontakt i wkrótce zostałem inicjowany.
Bardzo dużo podróżujesz i łączysz tę aktywność z działaniem na polu magicznym…
Jestem muzykiem. Wiesz, Theodor Reuss rozprzestrzeniał O.T.O. dokładnie w taki sam sposób – można powiedzieć, że był taką dziewiętnastowieczną gwiazdą rocka. [śmiech] Gdziekolwiek się nie pojawiałem ze swoim zespołem, zawsze kontaktowałem się z lokalnym ciałem O.T.O. Bardzo często następnego dnia celebrowałem Mszę Gnostycką, albo przeprowadzałem inicjacje. W Tokio, w Arizonie… wszędzie. Ważne jest, by kontynuować dzieło, rozprzestrzeniać przekaz.
Spędziłem między innymi sporo czasu pomagając O.T.O. w Jugosławii. Ludzie czekali tam po siedem lat na inicjację czwartego stopnia. Nie mieli pieniędzy, żeby podróżować za granicę.
W piątek wieczorem zaraz po pracy pojechałem na lotnisko i kilka godzin później byłem już w Jugosławii. Następnego dnia inicjowaliśmy bez przerwy od 10 rano do 10 wieczorem. Ludzie tylko przynosili wodę do picia i chodzili do toalety. Myślę, że mieliśmy około dwunastu kandydatów. Potem poszliśmy do pizzerii obok. Jedzenie zajęło godzinę. Następnie udaliśmy się z powrotem do świątyni, żeby przygotować się do inicjacji na stopień Perfekcyjnie Inicjowanego. Inicjować zaczęliśmy o północy, a skończyliśmy o czwartej rano. Wszyscy byli wykończeni, ale i tak poszliśmy do night clubu. [śmiech] Impreza skończyła się o siódmej rano. Spałem może z półtorej godziny. Potem z powrotem do świątyni, by przygotować ją do inicjacji na stopień Rycerza Wschodu i Zachodu. Zaczęliśmy przed południem. Było jedenastu kandydatów. Potem celebrowaliśmy Mszę Gnostycką, podczas której ordynowałem sześciu kapłanów i trzy kapłanki. Tego wieczora siedziałem w samolocie z powrotem do domu.
W trakcie mojej pierwszej wizyty w Brazylii w jeden tydzień przeprowadziliśmy 65 inicjacji…
Jak powinien polegać magiczny trening?
Należy zawsze wracać do podstawowych pryncypiów. Rozważać każdy aspekt i zadawać sobie na głos pytania w stylu „co to może znaczyć?”, „po co robi się to tak, a nie inaczej?” Magia jest jak granie muzyki. Niektórzy grają na gitarach, jak wirtuozi. Jak sam Jimi Hendrix. Ale tak naprawdę każdy może wziąć instrument, nauczyć się kilku akordów i skomponować dobry utwór. Nawet przeciętniak może zagrać kawałek Beatlesów, który rozpozna każdy słuchacz. Esencja kompozycji objawi się w całej swej krasie. Oczywiście, fajniej byłoby słuchać Hendrixa, a nie ulicznego grajka odgrywającego jego numery, ale koniec końców liczy się sam utwór.
Często mówisz o budowaniu thelemicznej społeczności. Ta składa się jednak z jednostek. Jaką radę przekazałbyś właśnie jednostce w kontekście takiego budowania?
Kurwa… nie wiem. [śmiech] Z etycznego punktu widzenia ciężko cokolwiek poradzić. Nie jestem tą jednostką. Hmmm… Ludzie muszą być przygotowani na zmiany. Kiedy przyłączałem się do O.T.O., byłem przekonany, że wiem dosłownie wszystko. Przez wiele kolejnych lat doświadczałem totalnego rozpizdzielu mojego punktu widzenia. Wiesz, byłem młodą, odnoszącą sukcesy gwiazdą rocka. Myślałem, że mam świat u mych stóp. W O.T.O. musiałem nauczyć się, jak traktować na równi wszystkich ludzi. To była ciężka lekcja. Tego właśnie potrzebujemy – perspektywy z zewnątrz. Musimy spojrzeć na siebie oczyma innych.
Zdjęcie i tekst (c) Krzysztof Azarewicz