Część pierwsza
Przekład
Właśnie odebrałem z drukarni olbrzymią paletę, na której znajduje się kilkadziesiąt kartonów. Całość waży dobre pół tony. Podpisawszy dokument potwierdzający odbiór i pożegnawszy się z kierowcą, nerwowo zabieram się za rozcinanie folii ochraniającej przesyłkę. Czuję się jakbym dobierał się do samego rdzenia cebuli i ściągał po kolei jej warstwy. Wpierw pod nóż idzie folia, następnie tektura wyścielona na kartonach, potem papier do pakowania, który skrywa to na co czekam od kilku tygodni.
Kiedy wyciągam książkę i szybko omiatam wzrokiem obwolutę, czuję nieprzyjemny napływ adrenaliny. Następnie odsłaniam to, co kryje pod spodem na okładce i grzbiecie, po czym przystępuję do pośpiesznego wertowania kartek. Działam jak maszyna. Wyczulone oko pracuje niczym skaner. Nie ma czasu na nic innego. Chcę jak najszybciej zrzucić z siebie ciężar – niepokój, czy wszystko wyszło tak jak należy. Wreszcie oddycham z ulgą. Jest dobrze.
Książkę oglądam z każdej strony. Wącham świeżą farbę drukarską. Sprawdzam jak solidne jest szycie i jak wyszły inne detale. Czuję, że opada napięcie i z wolna oswajam się z wyglądem nowego dziecka, które właśnie zawitało w materialnym świecie. Potem pojawia się niedowierzanie. „Przecież idea, żeby wydać książkę pojawiła się w mojej głowie ledwie piętnaście miesięcy temu! Jak to możliwe, że zasadziła się tak mocno i przeszła przez wszystkie fazy wzrostu, aby tak pięknie wykiełkować? To prawdziwy cud!” Już za chwilę sama książka stanie się cudotwórcza – odsłoni swoje wnętrze czytelnikowi i kto wie, czy nie zmieni diametralnie jego życia. Magiczna sprawa.
Jak rodzą się takie magiczne dzieci? W moim przypadku mam luźno opracowany wieloletni wydawniczy plan. Czasem, pod wpływem impulsu lub nagle pojawiających się okoliczności, pozwalam sobie zmienić kolejność publikacji. Dzięki temu mam (złudne) wrażenie elastyczności i wolności w doborze zajęć, którym w pełni oddaję się na dobrych kilkanaście miesięcy.
Tak było w przypadku Księżycowego dziecka. Z zamiarem wydania tej powieści nosiłem się od dobrej dekady, lecz zawsze wygrywał inny tytuł. Bezpośredni impuls pojawił się po tym, kiedy udało mi się nabyć pierwsze wydanie z 1929 roku i to z doskonale zachowaną, legendarną obwolutą z ilustracjami B. Egana. Jego hipnotyczne prace cudownie oddają ducha powieści.
Od wielu lat mam dość (nie)zdrową tendencję do tego, że każdą zakupioną anglojęzyczną książkę analizuję pod kątem stopnia trudności jej przekładu, czasu wykonania pracy i sposobu jej wydania. Przyglądając się ilustracjom Egana, pomyślałem że nie mogę zatrzymać ich dla siebie, że muszę podzielić się nimi ze światem czytelników, a przy okazji naprawię błąd z pierwszego wydania. Otóż na odwrocie obwoluty ilustracja jest niefortunnie przesunięta w taki sposób, że zachodzi na jej skrzydło.
Wizja była klarowna – nie będzie polskiego wydania bez tego graficznego arcydzieła. Oczyma wyobraźni widziałem już kaligrafię z polskim tytułem książki przygotowaną na wzór oryginału. Nie pozostało mi nic innego, jak zabrać się do pracy.
Jak już wspomniałem, po ocenie stopnia trudności materiału, szacuję ilość stron, które mogę dziennie tłumaczyć. Dzięki temu daję sobie konkretny deadline. Systematyczność to klucz do sukcesu. Oczywiście jednego dnia przekład idzie doskonale, a następnego możemy męczyć się kilka godzin nad ledwie jednym akapitem. W takich wypadkach staram się nadrabiać zaległości kolejnego dnia. Kiedy biorę nieoczekiwanie wolne, wówczas rozkładam zaplanowany na ten dzień materiał na pozostałe dni w tygodniu.
Podczas pracy nad pierwszą połową książki nigdy nie patrzę wprzód – na to, ile jeszcze czeka mnie pracy. Staram się skupiać wyłącznie na zadaniu na dziś i ewentualnie z radością odliczam przełożone strony. Podczas pracy nad drugą częścią książki pozwalam sobie odliczać, ile zostało mi czasu do ukończenia projektu – jest już bliżej niż dalej, więc nie czuję się przytłoczony. I tak oto każdy dzień to kolejny sukces. To pomocne techniki psychologiczne, które pomagają mi przetrwać okresy znużenia i chwile, kiedy znika podekscytowanie projektem, a pojawia się żmudna „dłubanina”. W tych „suchych” momentach zdarza mi się porównywać pracę do wybijania w litym kamieniu stopni, które prowadzą na szczyt góry. Zaczyna boleć kręgosłup i dają się we znaki oczy.
Kiedy pracowałem nad przekładem Księgi Thota, potrafiłem siedzieć przed komputerem po szesnaście godzin siedem dni w tygodniu. Projekt był niezwykle ekscytujący. Niestety w wyniku tego nabawiłem się dysfunkcji zwanej zespołem kanału Guyona. Siedząc przy biurku naciskałem bezwiednie na nerw w pobliżu łokcia, co skutkowało nieprzechodzącym uczuciem drętwienia palców lewej dłoni. Podejrzewając raka mózgu – jakżeby inaczej! – umówiłem się na prywatną konsultację z neurologiem w najbliższym możliwym terminie.
Kiedy przybyłem na wskazany adres, miła starsza pani zaprosiła mnie do dużego pokoju, który służył jako poczekalnia. Zostawiła mnie samego, a ja, nieco znudzony, zacząłem przyglądać się oprawionym w ramy plakatom. Ich treść była niewiarygodna i pomyślałem, że ów domniemany rak przyprawił mnie o halucynacje. Oto bowiem ujrzałem wizerunek oka w piramidzie i wielki napis „Kod Lucyfera”. Tuż obok magiczny egipski ankh, piramidy i napis „Krzyż Nilu”, a obok kolejny plakat z napisem „Zakazana historia bogów i ludzi”. Na wszystkich znajdowało się nazwisko lekarza, z którym miałem za chwilę się spotkać – Jana Niżnikiewicza…
I tak oto Księga Thota zaprowadziła mnie nie tylko do doskonałego specjalisty neurologa, ale także autora ezoterycznych i antropologicznych książek, o którym wcześniej nie słyszałem! A co do uszkodzonego nerwu, sprawa ta nauczyła mnie, że bez względu na intensywność pasji, którą odczuwamy podczas pracy, warto dbać o zdrowie i robić sobie regularne przerwy, by móc tymi pasjami cieszyć się jak najdłużej.
Kiedy na przekład magicznych książek zaczynamy patrzeć jak na magiczną historię, możemy odnieść wrażenie, że otwieramy bramę do innych wymiarów, w których czas i przestrzeń wymykają się newtonowsko-kartezjańskim uwarunkowaniom. Pojawia się niezliczona ilość “zbiegów okoliczności”. Słownik potrafi spaść z półki i otworzyć się na stronie z poszukiwanym hasłem, dawno umarły autor zdaje się ożywać i za pomocą otaczających nas symboli podpowiadać co do przekładu zawiłych kwestii, które przedstawia w swym dziele, a znajdujące się na jego stronicach hieroglificzne ilustracje, poczynają wibrować niczym potężne talizmany, które wręcz wykrzykują swe znaczenie. W takich momentach mam wrażenie, że tłumacz jest jedynie wehikułem, „pustą tubą, która przynosi ogień z nieba”.
Tak właśnie się poczułem, kiedy tuż po wydaniu Wprowadzenia do tarota Oswalda Wirtha odwiedził mnie przyjaciel i podarował pewną książkę. Znając moje zainteresowania, wręczył mi francuskie wydanie kabalistycznego traktatu Sefer Jecira w przekładzie Papusa. Kiedy otworzyłem ów stary wolumin z 1887 roku, nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Oto w prawym górnym rogu uśmiechał się do mnie znany charakter pisma, podpis właściciela książki. Jakim cudem akurat ten egzemplarz trafił do mojego domu w środku lasu?
Na pytanie, skąd przyjaciel zdobył książkę, odparł, że nabył ją wiele lat temu w jednym z gdańskich antykwariatów. Egzemplarz przebył niebywale długą wędrówkę z Francji przez czas i przestrzeń, zatrzymując się po drodze w Gdańsku, gdzie przeżył wojenną pożogę, którą zgotowała miastu radziecka armia. Teraz trzymałem go w dłoniach i niemo przyglądałem się podpisowi, dwóm słowom: Oswald Wirth. Doznałem przejmującego uczucia, że w ten sposób autor właśnie podziękował mi za unieśmiertelnienie jego idei w obcym języku. W jakich kategoriach rozpatrywać to wydarzenie? Czy to przypadek? Synchroniczność? A może część Wielkiego Planu?
Podczas pracy nad przekładem Księżycowego dziecka nie doświadczyłem żadnych magicznych przygód. Wprawdzie treść książki była naprawdę wciągająca, a tłumacząc humorystyczne sceny bawiłem się doskonale, tak była to raczej rutynowa praca. Sprawy przyjęły inny obrót na następnym etapie przygotowań…
PS. Księżycowe dziecko Aleistera Crowleya można nabyć w sklepie Lashtal Press.