Aleister Crowley, Tarot Thota

Tarot Thota – Historia Rycerza i Księcia Różdżek

10 lutego 2023

W lecie 1916 roku Crowley wynajął od astrolog Evangeline Smith Adams (1868–1932) domek letniskowy nad jeziorem Pasquaney (obecna nazwa: Newfound). Przeżył tam kilka doświadczeń, które odcisnęły trwałe piętno na jego dalszym rozwoju i postrzeganiu świata. Jedno z nich wiązało się poniekąd z kartami tarota i kto wie, czy nie wpłynęło na ikonografię zaprezentowaną w Tarocie Thota. Mowa o Rycerzu Różdżek i Księciu Różdżek,  który przedstawia wyidealizowany magiczny portret Crowleya. Na piersi osoby siedzącej w rydwanie widzimy jego magiczną pieczęć. Karta ta włada również znakiem Lwa, w którym Crowley miał ascendent. Dlaczego książę przyjął pozycję jogiczną, którą Crowley w swoich instrukcjach nazywa ,,piorunem”? Światło na tę kwestię może rzucić poniższy fragment z jego autobiografii, The Confessions. Należy przy tym pamiętać, że w Tarocie Thota Rycerz jest ojcem, a Książę synem.

Wyznania Aleistera Crowleya

Rozdział 83 (fragment)

Pewnego ranka wyruszyłem przed świtem w górną część jeziora. Dzień spędziłem tak intensywnie, że aż brakło mi tchu. Otaczający spokój był raczej pozytywny niż negatywny i wydawał się skrywać w sobie jakąś grozę. To było tak, jakby zatrzymało się serce świata. Poczułem nieopisany podziw wobec przytłaczającej powagi. Akt wiosłowania wydawał się niemal bluźnierstwem. Na skalistej wysepce rozpaliłem ognisko, ugotowałem i zjadłem lunch, a następnie wróciłem do domku w dziwnie wyczerpanym stanie. To był jeden z tych dni, kiedy tak zwane warunkowania elektryczne wydają się odbierać każdą cząsteczkę energii z ludzkich nerwów. Dobrze znałem to uczucie – wiedziałem, że zbliża się burza. I rzeczywiście, godzinę później, kiedy leżałem leniwie na werandzie, pojawiły się jej pierwsze oznaki. Zdałem sobie sprawę, że bez względu na to, czy ukończyłbym budowę nabrzeża, czy nie, mój kajak mógłby nie przeżyć sztormu. Pobiegłem w dół i kiedy dotarłem do brzegu, spadła pierwsza kropla deszczu. Podniosłem kajak i wsunąłem go pod pachę jak parasol. I chociaż odległość od schronienia wynosiła zaledwie sto pięćdziesiąt jardów, kiedy tam dotarłem, byłem kompletnie przemoczony. Dokładnie w tym samym momencie obok zatrzymał się wózek ciągnięty przez konia z mężczyzną, kobietą i dzieckiem. Zapytali, czy mogą schronić się u mnie w domku, dopóki nie ustanie ulewa. Zaprowadziłem ich do salonu, a sam wyszedłem na zewnątrz, aby podziwiać cud burzy. Światło dzienne zniknęło w ułamku sekundy, a dolinę pokrył fioletowo-czarny cień, który unosił się na wysokości ledwie stu stóp nad wodą. Ów niesamowity całun przecinała sieć żyłek – nieustannie pojawiających się błyskawic. Powietrze wydawało się nadludzko czyste. To było najbardziej spektakularne widowisko, jakie kiedykolwiek widziałem. W miejscu, gdzie jeszcze nie dotarła burza, nad nieskazitelną taflą jeziora panowało rozległe błękitne i niesplamione niebo. Chwilę później nadeszła straż przednia – grad i krople deszczu o tak gigantycznych rozmiarach, że przywodziły na myśl kule. Następnie nadciągnęła purpurowa chmura, pod którą wiatr smagał jezioro zamieniając je w kipiącą pianę. Zjawisko stało się tak gwałtowne, że nie było widać wody.

Burza przyniosła ze sobą mocno odczuwalny chłód. Przypomniałem sobie o czającej się w mojej krwi malarii i postanowiłem przebrać się w suche rzeczy.

[…]

Żeby włożyć spodnie, usiadłem na krześle przy ścianie z kominem. Kiedy się pochyliłem, ze spokojnym zdumieniem zauważyłem oślepiającą kulę elektrycznego ognia. Miała średnicę od sześciu do dwunastu cali. Wisiała nieruchoma w odległości około sześciu cali poniżej i na prawo od mojego prawego kolana. Kiedy na nią spojrzałem, nastąpił wybuch i przenikliwy huk, którego nie można było pomylić z pandemonium przed domkiem: nawałnicą, błyskawicami, grzmotami, gradem, smaganą wodą i łamiącym się drzewem. Poczułem lekki wstrząs w środku prawej dłoni, która ze wszystkich części ciała znajdowała się najbliżej kuli.

Muszę podkreślić, że nie odczuwałem żadnego niepokoju i mentalnego poruszenia. Wiele lat wcześniej uderzył we mnie piorun na górze Pillar. Zawsze kiedy zbierała się burza, odczuwałem wewnątrz ucisk, a kiedy rozpętywała się, pojawiało się podekscytowanie. Mam silne instynktowne poczucie, że sam jestem zjawiskiem elektrycznym, a im bardziej gwałtowne wyładowania, tym bardziej czuję się w swoim żywiole. Towarzyszy mi wówczas fizyczny entuzjazm, który wyrażam w triumfalnych magicznych gestach i w porywach ekstatycznych, religijnych inkantacji. Przenika mnie do szpiku kości jakże zachwycający pełny tytuł karty tarota, zwanej Rycerzem Różdżek: „Pan błyskawicy i płomienia, król duchów ognia”. Pragnę wykrzyczeć wspaniałe enochiańskie wezwanie tej mocy. Tę egzaltację można poniekąd poczuć w rytmie i rozmachu liryki, do której wprowadziłem ów tytuł:

Na dzieci wystrzelonego promienia,
Na Boga, który ojcem rodu naszego;
Na pana błyskawicy i płomienia,
Na króla duchów ognia potężnego.

Takie duchowe intensywne uniesienie w żaden sposób nie przeszkadza mi w aktywności intelektualnej. Wręcz przeciwnie, staję się bardziej czujny niż w niemal każdych innych warunkach. W tym przypadku było tak, jakby światło błyskawicy przeniknęło mego ducha, a władze umysłowe odczuły radość z idealnego pożywienia i doświadczonej stymulacji.

przekład (c) Krzysztof Azarewicz