Thelema

O upiornych wrogach na ścieżce thelemy

4 lutego 2023

 

„Nie zaniedbuj codziennego cudu Mszy – uczestnicz w rytuale Gnostyckiego Kościoła Katolickiego”.
– Mistrz Therion

 

Powyższy cytat pochodzi z rozdziału ,,O dyscyplinie” Liber alef. Autor wylicza w nim różne metody walki z ,,upiornymi wrogami”, których na swojej ścieżce spotyka aspirant. Wprawdzie rozdział nie precyzuje, kim są owi wrogowie, tak wnikliwy czytelnik odnajdzie całe ich legiony na różnych stronach tej niezwykłej księgi. Są to między innymi: inercja umysłu, tchórzliwość, strach przed nowym i nieznanym, zniewalające nawyki, fałszywa etyka, fałszywa moralność i wiele, wiele innych.

Crowley podpisał tę książkę swym magicznym mottem: ,,Wielka Dzika Bestia 666”. Mocna rzecz. Nawiązuje do idei Antychrysta i Apokalipsy, którą interpretował jako zmierzch chrześcijaństwa. I w rzeczy samej, wiele rozdziałów Liber alef ma antychrześcijański charakter, mimo że Mistrz Therion nie stronił od stylistycznych zapożyczeń od chrześcijańskiego Mistrza Eckharta.

Relatywnie często zdarza mi się słyszeć opinie wygłaszane przez rodzimych sympatyków thelemy, że Msza Gnostycka, ów wspomniany powyżej ,,rytuał Gnostyckiego Kościoła Katolickiego”, to przeżytek, ponieważ ,,zalatuje chrześcijaństwem”. Takie osoby reagują na słowo ,,msza”, jak niemyte czorty pokropione święconą wodą.

Pytanie, które warto sobie zadać, jest następujące: czy Wielka Dzika Bestia 666 naprawdę chciała stworzyć rytuał stanowiący parodię chrześcijańskiej mszy? Czy Crowley polecałby do końca swego życia taki marny substytut jako broń do walki z ,,upiornymi wrogami” dzieci Nowego Eonu?

Wydaje mi się, że negatywne reakcje na różne słowa świadczą po prostu o naszych uprzedzeniach. Skąd się takie uprzedzenia biorą? Jest to poniekąd zrozumiałe w takim kraju, jak nasz.

Wyobraźmy sobie sytuację, której byłem świadkiem w USA. Na ulicy spotykają się znajomi. Po przywitaniu jeden pyta:

– Dokąd idziesz?
– Do kościoła – słyszy w odpowiedzi.
– Ale do którego? – pada kolejne pytanie.

Pytający nie miał na myśli budynku tylko to, do jakiej wspólnoty przynależy jego kolega.

W takich krajach, jak wspomniane USA, Niemcy, Anglia czy Szwecja otwartość na różnorodne doświadczanie duchowości to rzecz wyssana z mlekiem matki. Oczywiście generalizuję, ale tolerancja i koloryt różnych wspólnot są nieporównywalne do tego, co dzieje się w Polsce. Mogłem się dobrze temu przyjrzeć w Anglii, w której spędziłem ponad piętnaście lat życia. Chrześcijańscy kwakrzy wynajmujący permanentnie lokal ze stowarzyszeniem różokrzyżowym i organizujący swoje spotkania na przemian co drugi weekend. Grupa quasi masońska podnajmująca pomieszczenia od buddystów. Magowie chaosu i wiccanie odprawiający wspólnie ceremonie w pubie. Thelemici organizujący konferencję w eleganckiej restauracji (wykład o nierządnicy Babalon i krwi świętych przy właśnie wnoszonych przez kelnerów przystawkach – mistrzostwo!). Sympozjum psychologów transpersonalnych o psychodelikach w budynku kościoła… Takie obrazki to codzienność. Przypominają mi się w tym kontekście słowa świętej księgi thelemy, Liber LXV: „kolorów jest wiele, lecz światło jedno”.

Tymczasem u nas zabory, komuna i Watykan skutecznie wypleniły otwartość. Za pomocą subtelnych zaklęć Czarna Loża ograniczyła swobodę wyboru duchowej ścieżki i zawłaszczyła sobie znaczenia symboliczne. W Polsce nawet słowo „duchowość” u wielu ludzi budzi negatywne konotacje. Wiążą je albo z odbębnianiem religijnych powinności (czytaj: suchych kościelnych ceregieli) albo z jakimś ezoterycznym nawiedzeniem. To dlatego wiele osób utożsamiających się w mniejszym lub większym stopniu z thelemą reaguje alergicznie na takie słowa, jak „religia”, „msza”, czy „eucharystia”. Panuje (często nieświadome) przekonanie, że panowie w koloratkach mają na nie monopol. I tak oto reagujemy w określony, by nie powiedzieć przewidywalny sposób na specyficzną nomenklaturę. Nie możemy dokonać racjonalnej interpretacji słów w oparciu o etymologiczne i antropologiczne przesłanki. A co dopiero mówić o przeniknięciu ich istoty.

Poczucie wspólnoty jest regularnie niszczone przez instytucje kościelne i państwowe. Ciągłe waśnie, małostkowość, cwaniactwo, hipokryzja – oto obraz polskiej wiary i polityki. Z czego mamy być dumni? Z bitwy pod Grunwaldem? Sentymentalizm i nostalgia to wspaniałe uczucia – sam korzystam z nich nader często – ale nie zbudujemy na nich przyszłości.

W Anglii zaobserwowałem, że aktywność w duchowych wspólnotach redukuje stres i przywraca ozdrowieńcze relacje ze światem. Członkowie takich społeczności cieszą się możliwością spędzenia wspólnie czasu, znajdują w sobie oparcie i wspólnie angażują w wiele społecznych, kulturowych i artystycznych projektów. Są dumni z tworzenia swych grup. Jest dokładnie tak, jak czytamy w jednej ceremonii naszego E.G.C.: znajdują tam wiedzę i przyjaźń.

Tymczasem w Polsce, ze względu na specyfikę naszych uwarunkowań, pod społeczną tkanką czuć ciągłe napięcie. Mamy za mało mechanizmów, które mogłyby te napięcia rozładować i przywrócić pożądaną równowagę. Wrzućmy na polską grupę thelemiczną temat wspólnoty – jestem przekonany, że zjedzą nas rekiny internetu i pacholęcia Choronzona, które – mimo relatywnie skromnego wieku i jeszcze skromniejszego obycia w świecie – na wszystkim znają się najlepiej, o wszystkim mają opinię.

Powyższe obserwacje są o tyle ciekawe, że thelema opowiada się przecież za inkluzywnością doświadczeń, a tu mamy do czynienia z szeregiem uprzedzeń nie tyle w odniesieniu do idei, ale nawet do samych słów. Taką postawę charakteryzuje również najczęściej brak bezpośredniego doświadczenia z tym, co jest kwestionowane. Nie badamy empirycznie treści, które niosą słowa.

Rozumowaniu towarzyszą błędy poznawcze i totalna selektywność w doborze argumentów. I tak oto niektórzy aspiranci do A∴A∴ przejawiają cyniczną antyreligijność, chociaż motto zakonu brzmi „metoda nauki, cel religii”. Nauczeni nienawiści do pism objawionych, akceptujemy tylko te fragmenty Księgi Prawa, które są zgodne z naszym buntowniczym światopoglądem. Pal licho, że na przestrzeni ledwie 220 wersetów słowo „prorok” pojawia się aż 25 razy. I co więcej, że należy mu się „błogosławieństwo & cześć” (AL II:79). Ale przecież „prorok” brzmi zbyt biblijnie, a to nie dla nas. A kiedy warczymy, słysząc słowo „katolicki”, zapytani o jego znaczenie, milcząco spuszczamy głowę, bo po prostu nie mamy bladego pojęcia. No, coś tam z chrześcijaństwem ma wspólnego.

Można by długo rozprawiać o tym, jak bluźniercza jest Msza Gnostycka w odniesieniu do doktryn Czarnej Loży. Wszak sam Crowley pisał, że powszechne i częste celebracje tego rytuału powinny dokonać „ostatecznego zniszczenia martwych i zgniłych elementów chrześcijaństwa”. Ale ograniczyć jej potencjał do zwykłej kontestacji, to po prostu pokazać, jak niewiele z jej przebiegu rozumiemy. Można by również długo rozprawiać o transformacyjnym, transgresyjnym i transpersonalnym charakterze tej ceremonii. Ale nie o to mi dziś chodzi.

A co gdybyśmy wybrali inną nomenklaturę? Zamiast „msza gnostycka” mówili „ryt Shub-Nigguratha” albo „ryt Szemesz”? Brzmi mrocznie! A gdyby słowo „kapłan” podmienić na staroegipskie „het neter”? Brzmi tajemniczo! Z pewnością przyklasnęliby nam nawet sataniści. Ale to nie jest metoda, dzięki której staniemy się bardziej otwarci na świat i pokonamy w sobie uprzedzenia. Oddając pole symboliczne chrześcijaństwu, jedynie pogrążymy się w jego cieniu. Nie możemy pozwolić na to, aby jakiekolwiek idee stały się własnością religii bogów-niewolników. Droga do ich pokonania, to droga do odebrania im wyłączności. Także na słowa.