Magija, Thelema

Jak poprawić skuteczność swoich rytuałów o 666%

9 lipca 2022

W ciągu ostatnich trzech dekad widziałem wiele odprawianych publicznie i prywatnie rytuałów i inicjacji. Celebrowały je zakony, stowarzyszenia, nieformalne grupy, przyjaciele i pasjonaci. Udało mi się zebrać w miarę pokaźny bagaż doświadczeń z partycypacji i obserwacji rytuałów w kilkunastu krajach na czterech kontynentach. Niektóre celebracje charakteryzowały się niesamowitym kunsztem, artyzmem i dbałością o każdy szczegół. Inne zaś były odprawiane niechlujnie i odczytywane z pomiętolonych kartek. Jedne urzekały i dosłownie oczarowywały, drugie wprawiały w zakłopotanie i zażenowanie. Starałem się analizować wpływ rytuałów na niższe ciała subtelne, a następnie zebrane wnioski wykorzystywać we własnej praktyce.

Kilka miesięcy po tym, kiedy otrzymałem patent inicjatora w O.T.O., doświadczyłem pierwszego szoku. To był długi dzień, podczas którego przeprowadzono inicjacje dwudziestu pięciu kandydatów na różne stopnie. Zaczęliśmy o bezbożnej siódmej nad ranem. Zbliżała się 21:00 i do inicjowania pozostała nam garstka kandydatów na najniższy stopień. Zmęczenie zamieniło się w ulgę. Przeprowadzałem już wcześniej inicjacje na ten stopień i wiedziałem, że mimo wyczerpania dam sobie doskonale radę. Poluzowałem skupienie. No i zaczął się kłopot. Podczas ceremonii zaczęło kręcić mi się w głowie i pomyślałem, że zemdleję. Nie mogłem doczekać się końca. Było naprawdę słabo. Wyczerpanie odczuwali również inni. Jeden z oficerów był tak zmęczony, że wtrącił się w połowie zdania, którego nie wyartykułowałem do końca. Był to tak mały drobiazg, że nikt z pewnością nie zwrócił na to uwagi, ale mnie wydawało się, że kompletnie tracę kontrolę nad rozwojem wydarzeń. I wtedy, ku mojemu zdziwieniu doświadczyłem czegoś na kształt rozszczepienia osobowości. Jedna część mnie (ciało mentalne), zaskoczona wydarzeniem, szukała wzrokiem źródła zamieszania – biednego oficera – a druga (ciało fizyczne)… kontynuowała przemowę. Najdziwniejsze nastąpiło ułamek sekundy później – odczułem w sobie trzecią jakość, cichego obserwatora (ciało astralne), który z totalnym spokojem, jakby z góry przyglądał się dwóm pozostałym osobowościom – jednej lekko oszołomionej, a drugiej perfekcyjnie deklamującej podniosłe słowa ceremonii. Mogłem posypać się jak domek z kart, lecz nic takiego się nie stało. Na zewnątrz, dla postronnych świadków, po prostu odchrząknąłem, co trwało mniej niż trzy sekundy. Dla mnie wewnątrz, czas wydłużył się do kilkudziesięciu sekund, podczas których w spokoju obserwowałem różne części maszynerii „ja”, wykonujące swe powinności.

Dzięki kolejnym doświadczeniom o podobnym charakterze przekonałem się, że wydarzenie to przebiegło tak, a nie inaczej, ponieważ wkułem tekst na blachę. Dosłownie odcisnąłem go w swej nieświadomości, a matryca w kryzysowej chwili nie zawiodła. To tak jakbym wydrążył kanał, który umożliwia komunikację z czymś znacznie głębszym. I im ocembrowanie kanału bardziej wzmocnione dyscypliną i regularną pracą, tym komunikacja łatwiejsza i sprawniejsza. W kategoriach magiji ceremonialnej mowa tu o rozwijaniu świetlistego ciała.

W starożytnym Egipcie wierzono, że wyuczone na pamięć zaklęcia z Księgi Umarłych pozwolą zmarłemu przejść bezpiecznie przez Tuat, świat podziemi, aby cieszyć się wiecznym życiem. Powyższa przygoda nauczyła mnie, że nie chodzi tu wcale o jakąś magiczną, czy religijną moc tych formułek, lecz o koncentrację umysłu, który w chwili odseparowania od ciała uwalnia świadomość – nadal skupioną i trwałą – która z kolei jest w stanie dobrowolnie wejść w komunikację z uniwersalną świadomością i radośnie w niej się rozpuścić. Innymi słowy, umysł nie doświadcza szoku i strachu, który u osoby nieprzygotowanej zostaje projektowany w postaci demonicznych i upiornych form, czyhających w podziemiach. Koncentracja jest kluczem.

Angielskie słowo „zapamiętać” to remember. Member oznacza „człon”, część składową. Mit o Ozyrysie powiada, że Set poćwiartował swego brata i rozrzucił jego członki po całym Egipcie. Ozyrys zmarł i został zapomniany. Jednak jego żona, Izyda, zebrała ponownie wszystkie części ciała męża i przywróciła mu życie. Można powiedzieć, że został on re-membered, „ponownie złożony” i „zapamiętany”. Ta gra słów ukazuje nam dwie świadomości: rozczłonkowaną, zapominającą siebie, umierającą świadomość profana i skupioną, klarowną, tworzącą nowe życie świadomość wtajemniczonego (Ozyrys uczył przecież ludzi uprawy roli, dzięki której mogli przetrwać). Pamięć jest kluczem. Zi Dingir Anna Kanpa. Zi Dingir Kia Kanpa.

Jogini powiadają, że umysł przeciętnego człowieka w niczym nie różni się od biegających w kółko i pokrzykujących małp. Tak naprawdę ciągle emituje hałas. Myśli pędzą jak oszalałe i uderzają jedna o drugą, by ostatecznie rozbić się o skałę zapomnienia. Tymczasem nauka na pamięć wprowadza rytm. Porządkuje myśl. Jest jak pranajama dla oddechu, a jej kilkunastominutowa, codzienna praktyka czyni cuda.

Wpierw zmiany są mało odczuwalne, ponieważ towarzyszy nam frustracja, że w ogóle musimy się czegoś uczyć. Nauka na pamięć kojarzy nam się ze szkolnym przymusem. Potraktujmy ją jednak jako ćwiczenie naszej mentalnej muskulatury, a problem natychmiast zniknie. Kto z nas nie chce mieć sprawnego, elastycznego umysłu? Aby takim się stał, należy o niego zadbać. Nie usypiać Facebookiem, bezmyślnym ruchem palca po smartfonie, oglądaniem seriali na Netflixie, gierkami na kompie, rekreacyjnym popijaniem piwka kilka razy w tygodniu.

Widziałem wiele rytuałów, podczas których teksty były pięknie odczytywane. Nienaganna dykcja i siła wyrazu nie pozostawiały wiele do życzenia. Ale zawsze towarzyszył im szelest kartek i brak kontaktu wzrokowego z kongregacją. W mojej ocenie nie było w nich poezji. Studnia do Głębi nie została wydrążona. Nie było Doświadczenia (tego przez wielkie D). Nie było magiji, a całość pozostawała na poziomie czystego intelektu. Tymczasem rytuały mogą stać się pieśnią, która przyprawia o drżenie nie tylko kandydatów czy kongregację, lecz przede wszystkim odprawiających je oficerów. Ceremonie mogą – ba, wręczy powinny! – stać się poezją, o której Crowley pisał, że jest „gejzerem nieświadomości”. Różnice pomiędzy prozą i poezją doskonale ujął Kenneth Grant we wprowadzeniu do swego tomiku Black to Black:

Proza jest zapisem doświadczenia, natomiast prawdziwa poezja jest doświadczeniem i to zarówno dla poety, jak i czytelnika. Kiedy proza osiąga taki poziom, przestaje być prozą. Staje się poezją i to bez względu na formę i strukturę utworu. Poezja jest zatem metodą na poznanie Rzeczywistości – to jej bezpośrednie doświadczenie. Rzeczywistość nie znajduje się w tym, co doświadczamy, lecz w samym akcie doświadczania. Podobnie, przedmiot naszej świadomości ma jedynie znaczenie, jeśli dowodzi istnienia samej świadomości. I takoż jest z poezją – przedstawia arbitralną treść, ale jest doświadczeniem Rzeczywistości na poziomach, które znajdują się ponad takimi rzeczami, jak treść poematu, jego struktura i przypadkowe ozdobniki uwarunkowane przez czas i przestrzeń. Poezja jest sposobem doświadczania i doświadczaniem samym w sobie, podobnie jak pradżna jest tożsama z upają.

Żadna dykcja, żaden intelektualny ferwor nie zastąpią momentu, w którym deklarujesz słowa świętej księgi thelemy, patrząc wprost w oczy drugiej osoby, wwiercając się w studnię jej duszy, sprawiając, że komunikacja staje się komunią, sakramentem pomiędzy Tym i Tamtym, a z oczu obojga spływają łzy. Przywódca O.T.O, Karl Germer, przeżył katusze obozu koncentracyjnego tylko dlatego, że znał nasze święte księgi na pamięć. Nie chodzi o to, że powtarzana na okrągło treść napawała go naiwną nadzieją czy religijnymi mrzonkami, ale o fakt, że skupił dzięki nim umysł i nie dopuścił do siebie myśli o szaleństwie.

Nauka tekstów nie tylko poprawia koncentrację, ale sprawia, że nieświadomie cały czas nad nimi kontemplujemy. Jest swoistą formą medytacji. W ostatnich miesiącach życia, Crowley napisał list pożegnalny do swego syna, w którym sugerował, by uczył się na pamięć dzieł Szekspira i Stary Testament, szczególnie Księgę Hioba, Księgę Psalmów, Księgę Przysłów, Księgę Koheleta i Pieśń nad pieśniami. Miało to służyć mu w rozwoju własnego stylu pisania i pomóc w podniesieniu poziomu języka, którym się posługiwał. [List ten można przeczytać tutaj.]

Moje największe objawienia związane z rytuałami i świętymi księgami dokonywały się nagle i w przedziwnych okolicznościach. Budziłem się w środku nocy z uczuciem, że oto rozwiązałem jakąś ważną zagadkę, że właśnie dołożyłem brakujące puzzle do całości. Nie miałem wątpliwości, że stało się to dzięki temu, że poprzedniego dnia, jak i przez ostatnie dwa tygodnie, każdego poranka regularnie przypominałem sobie z pamięci ich treść. Takie nagłe odkrycia wprawiają w niesamowity nastrój, zadziwienie i poczucie, jakby faktycznie otworzyła się wspomniana w Mszy Gnostyckiej „ścieżka kreacji i inteligencji pomiędzy nami i naszymi umysłami”.

Zwróćmy uwagę na to subtelne rozróżnienie na „mnie” i „mój umysł”, na Jaźń i intelektualne zdolności Ego. To dokładnie ten moment, który opisywałem powyżej jako „rozszczepienie osobowości”. Poczucie zadziwienia jest produktem ubocznym pracy, która dokonała się w naszej nieświadomości i która zamanifestowała się w nagłym odkryciu związku przyczynowo skutkowego, którego nie byliśmy w stanie wychwycić w treści ceremonii za pomocą intelektualnych studiów.

Ów produkt uboczny to paradoksalnie ważny produkt, albowiem – jeśli odpowiednio wykorzystany i pielęgnowany – posłuży nam do doświadczenia tranu zadziwienia. Crowley pisał o nim w Krótkich esejach o Prawdzie następująco: „Niechaj będzie wiadomo, że każdy taki krok w medytacji sam w sobie jest impulsem dla energii zdolnej do wywołania transu Zadziwienia, który (podobnie jak wszystkie inne transy) rozwija się majestatycznie i wspaniale wraz z ilością i jakością materiału, którym adept karmi swój umysł” [tłumaczenie własne].

I to właśnie ilość i jakość materiału dostarczanego do umysłu stanowi najcenniejszą wskazówkę. Zastanawiałeś się, czym karmisz swój umysł? Eknath Easwaran pisze w Constant Companion:

Ciało tworzone jest przez wchłaniane pożywienie, a umysł przez przyswajane wrażenia. Tak jak mamy do czynienia z fast foodem i nic nie wartymi doświadczeniami, tak istnieją myśli, które można nazwać śmieciami – są atrakcyjnie opakowane, lecz osłabiają moc umysłu. Trening zmysłów polega na starannym wyborze tego, jakie oglądamy programy, jaką słuchamy muzykę, jakie czytamy magazyny i książki oraz w jakie angażujemy się konwersacje. Każdego dnia wrażenia i zmysły dostarczają umysłowi dziesięciodaniowy posiłek. Zdrowie, witalność i prana zależą od tego, czy dajemy się nakłonić na marne żarcie.

Moc geniusza zależy zatem od energetycznej jakości „pokarmu”, jaki przyjmuje jego wehikuł, czyli umysł. Powiedz mi, co jesz, a powiem ci, kim jesteś.

W poetyckiej Antyfonie Mszy Gnostyckiej kapłan wskazuje na fakt, że moc „środka i tajemnicy Słońca” – można powiedzieć, moc rdzenia wszelkiej egzystencji – jest mierzalna przy pomocy naszych intencji. Te słowa spędzały mi sen z powiek przez długi czas. Myśli na ich temat doprowadziły do sformułowania czegoś, co nazywam „pierwszą zasadą dynamiki magiji”. Zasada ta brzmi następująco: rezultat działania magicznego jest wprost proporcjonalny do włożonego wysiłku w działanie. Innymi słowy, im potężniejsza nasza intencja, tym potężniej zamanifestuje się moc inwokowanego bóstwa. Im silniej rozgorzeje w nas płomień modlitwy, tym większa zstąpi na nas łaska (zob. rozdział 69 Księgi kłamstw). Oczywiście ta „modlitwa” nie ma nic wspólnego z błaganiem o łaskę wyższych sił, nie chodzi tu o metafizyczne banialuki. Modlitwa to metafora dla siły naszych aspiracji. Modlitwa w moim rozumieniu jest inkantacją, pieśnią, zewem posłanym w etyr, jest… poezją. „Zapłoń modlitwą!” powiada Abraham mag do swego syna Lamecha w Księdze świętej magii. Powiada i to:

Niczemu nie służy, może i nabożne, ale bezrozumne powtarzanie słów bez oddania i skupienia – poruszanie ustami pozbawione głębszej intencji. Tym bardziej pozbawione sensu jest czytanie modlitwy, tak typowe dla ignorantów i bezbożników. Modlitwa musi koniecznie wypływać z głębi twojego serca, ponieważ odczytywanie jej oraz jej puste brzmienie w żaden sposób nie pomoże ci zrozumieć, na czym naprawdę ona polega.

Jaką moc wygenerujemy sięgając po wydrukowany tekst i choćby jego najpiękniejsze odczytanie? Jak możemy medytować nad słowami, asymilować je, odczuwać całym sobą, kiedy nasz nos jest wlepiony w kartkę papieru? Rytuał nie polega na wyrecytowaniu w odpowiedniej chwili formułek, lecz na kontemplacyjnym, rozciągniętym w czasie chłonięciem energii, z którymi chcemy pracować. A nasiąkamy nimi podczas przygotowań. Mimo braku artystycznych zdolności lepiej przez tydzień samemu malować talizman niż zamówić elegancką wersję w dwie minuty przez Internet. Nie ma rytuału, choćby nie wiem jak długiego, podczas którego czytam tekst. Nauka na pamięć sprawia, że coraz częściej i coraz dłużej skupiam uwagę na treści operacji, jednoczę się z jej przedmiotem, śnię o nim, a sama ceremonia służy tylko i wyłącznie postawieniu kropki na końcu zdania. Jest dopełnieniem znacznie ważniejszej pracy.

A technika? Cóż, każdy musi znaleźć i wypracować własną. Moja metoda jest dość prymitywna, ale wydaje się spełniać cel. Wpierw czytam krótki fragment tekstu i sprawdzam, czy go rozumiem, czy dociera do mnie każde jego słowo. Następnie przyglądam się przez chwilę pierwszemu zdaniu, staram się zrobić jego „zdjęcie” w oku umysłu. Kilkukrotnie powtarzam je na głos, a potem tylko w myślach, wizualizując wykonane „zdjęcie”, widząc tekst w wyobraźni. Kiedy zdanie „osadza się” w pamięci, dodaję kolejne. Wpierw powtarzam je jak poprzednio, a potem powtarzam wraz z pierwszym. Po „osadzeniu się” dwóch zdań, dodaję kolejne i tak dalej. Bardzo często, powtarzając nauczony tekst, chodzę po pokoju w kółko. Z jakiegoś powodu uspokaja mnie to i relaksuje. Potem wielokrotnie powtarzam wyuczoną część na głos.

Najlepiej uczy mi się rano, tuż po praktyce jogi. Umysł jest świeży, wypoczęty i nie wchłonął zbyt wielu rozpraszających wrażeń, a mózg został dotleniony dzięki ćwiczeniom pranajamy. Nie spędzam na nauce dużo czasu – około 30 minut. Staram się potem znaleźć chwilę w ciągu dnia, aby kilkanaście razy powtórzyć na głos to, czego nauczyłem się rano. Następnego dnia zaczynam od powtórzenia i utrwalenia materiału, a potem dodaję nowy, zgodnie z regułą przedstawioną w poprzednim akapicie. Spacer z psem wykorzystuję do powtarzania wszystkiego po raz kolejny na głos. Podobnie robię pod prysznicem i w każdej wolnej chwili. Tekst zaczyna żyć, a ja żyję tekstem. Powtarzanie na głos jest według mnie bardzo istotne. Pozwala pracować nad tonacją i uświadamia jak duża jest różnica jakościowa pomiędzy cicho kreowaną myślą, a głośno emitowanym słowem.

Od samego początku nauki pracuję nad melodyką, siłą ekspresji. Chcę aby mój głos oddawał ducha tekstu, aby tekst stał się dla mnie wehikułem i wzniósł na szczyty ekstatycznego uniesienia. Chcę odczuwać dreszcze w ciele. Fizyczne odczucia to również ważny element, albowiem przełamują inercję i naturalną tendencję do lenistwa. Jeśli tekst odczuwam nie tylko mentalnie, lecz cieleśnie, łatwiej mi się zmobilizować. Nigdy nie uczę się na ostatnią chwilę. Materiał staram się opanować najpóźniej na tydzień przed ceremonią. Pozwala to w ostatnich dniach stopniowo wprowadzać się w odpowiedni trans i dostrajać do wibracji niesionych przez jej treść.

Co jakiś czas słyszę żalących się ludzi, którzy mówią, że nie mają tak dobrej pamięci, jak ja. Nie zgodzę się z tym. Mam fatalną pamięć. Ale sprawy poczęły przybierać nieco inny obrót, kiedy poważnie zabrałem się za praktykę thelemy. Wpierw uświadomiłem sobie, że nie kontroluję siebie, że jestem dzieckiem nawyków, że nie potrafię się skupić. Zależało mi na tym, aby jak najlepiej poprawić swoją koncentrację, zacząłem więc stosować podstawowe techniki jogiczne, jak trataka i wkuwać na pamięć święte księgi thelemy.

Kiedy mieszkałem w Londynie, uwielbiałem wychodzić do pracy piętnaście minut wcześniej niż powinienem. Zamiast iść na najbliższą stację, żeby złapać pociąg do centrum, spacerowałem do następnej i powtarzałem na głos z pamięci teksty. Pewnego dnia uczyłem się kolekt z Mszy Gnostyckiej – jedenastu potężnych inkantacji do głównych zasad, które rodzą i regulują nasze życie. Był wczesnowiosenny poranek. Słońce dopiero budziło się z zimowego snu. Jak zwykle wyszedłem wcześniej i ruszyłem w drogę. Na ulicy panował jeszcze spokój, nie było żadnych przechodniów. Powtarzałem kolektę poświęconą Słońcu: „Panie widzialny i odczuwalny, dla którego ta ziemia jest ledwie zamarzniętą iskrą…”. W tym momencie zza chmur wyłoniły się słoneczne promienie, a jeden z nich przebił się z łatwością przez pozbawione listowia konary i trafił mnie prosto w serce. Ciałem wstrząsnął dreszcz. Doświadczyłem ekstazy, każdą komórką ciała widząc i odczuwając Tego, którego dzień w dzień przywoływałem. Z pamięci. Świadomie.

 

* Powyższy tekst to przeredagowana wersja eseju, który ukazał się pod tym samym tytułem w magazynie „Neszer” (nr 18, 2018).